Szesnastowieczne
mury potęgowały siłę każdego uderzenia podeszwy jego butów o stare
kafelki korytarza. Każdy krok rozpościerał się tęgim basowym pomrukiem
wzmacniając poczucie samotności gnieżdżącej się w jego sercu. Czarno
biała szachownica terakoty tak wiele mu przypominała, kiedyś była mu tak
bliska a dziś nie znaczy już nic, dzisiaj jest tylko brudnym od
parafiny świec i ludzkich butów kawałkiem ceramiki.
Wszedł do kościoła i wbił wzrok w rażący złoceniami ołtarz. Zawsze robił
na nim to samo wrażenie. Oglądał go nie raz, ale za każdym razem czuł
swoją małość wobec wielkości Boga i nieprzewidywalności jego wyroków.
Tutaj czuł że jest zwykłym człowiekiem, który nie jest w stanie odmienić
swego losu.
Zawsze wierzył, zawsze starał się w wierze odnaleźć ukojenie i spokój, ale dziś chyba nie potrafił.
Spoglądał na biblijne sceny
oprawione w złote ramy i zawsze zastanawiał się co maja oznaczać, co
maja mu przekazać, czego nauczyć. Nie wiedział...
Ukląkł, przeżegnał się, a srebrny
krzyżyk różańca zabrzęczał o dębową ławkę… Przesuwał palce po
drewnianych paciorkach, a z każdym koralikiem narastał w nim ból i
poczucie winy...
Pamiętał to jak wczoraj..
Dzień był słoneczny, typowy lipcowy
rześki poranek z upalnym popołudniem. Bezchmurne niebo nie zapowiadało
niczego nadzwyczajnego. Czasem pojawiła się na nim markotna smuga
formującej się chmury. Smużka delikatna i zwiewna. Miało być pięknie,
szczęśliwie...
Czarna yamaha stylizowana na cafe
racera ozdobiona wizerunkiem powiewającej szachownicy i niebieski
fazerek stały pośród wysokiej trawy, okurzone od przejazdu polną
ścieżką. Powietrze lekko falowało nad ich rozgrzanymi zbiornikami.
Upragniony urlop...
Leżeli na brzegu rzeki otoczeni
trawa, pylącą z cała obfitością, jej suchy od słońca zapach był tym, o
czym tak bardzo marzyli po całych miesiącach smolistego zaczadzonego
miejskiego życia.
Tylko oni, lekko szumiące wodne
rośliny, cykające świerszcze i czasem odzywająca się żaba. Akompaniament
natury pozwalał im skupić się tylko na sobie.
Przesunął palec na kolejny
koralik... Czerwieniejące naczynka gałki ocznej zaczynały piec. Czuł
wzbierające w nim uczucia i łzy. Ostatkiem sil wstrzymywał ich fale.
Skupił mocniej myśli na modlitwie. Gorliwiej zacisnął dłoń na różańcu.
Jednak myślami nadal uciekał do tamtego lipcowego wieczoru...
Pamięta...
Pamiętał jak na jej dłoni wylądował
chrabąszcz delikatnie skubiąc jej aksamitna skórę swoimi małymi
odnóżami. Jak powoli składał pod chitynowym pancerzem skrzydła jak
czułkami badał jej słodycz. A ona uśmiechając się uniosła dłoń na
wysokość słońca, leżąc wpatrywała się na tętniące żarem ogniste oko i
oświetlonego jej blaskiem chrabąszcza.
Uśmiechała się..
Jej jasne włosy błyszczały raz
czystym zlotem innym razem mieniły się odcieniem srebra i miedzi.
Wpatrywał się w nią i chłonął te chwile zapisując w sercu każdy jej
gest, słowo, każde mrugniecie oka każde mgnienie fali jej włosów
szumiących wraz z trawa...
Pamiętał...
Zapach kadzidła dobiegł do jego nozdrzy... Chłód kościelnych murów wzmógł napływ uczuć...
Chłód...
Ten chłód wody... Skoki z powalonego
pnia wprost w zimna rzekę. Cierpkie uderzenie skóry o tafle wody...
Świeżość... Jej śmiech...
Pamięta..
Pamięta zachodzące słońce, ostatnie
wtulenie w siebie i pocałunek. Czar chwili... Potem spakowali motocykle,
odpalili silniki i na chwile podnieśli szybki kasków by spojrzeć na
siebie.. Jakby coś im mówiło...
Pamiętał jej wzrok.. Jasnoniebieska ciepłą barwę oka...
Jechali spokojnie nie śpiesząc się
do motelu. Podziwiali leśny krajobraz, chwytali płucami każdą odrobinę
świeżego powietrza. Natleniali umysły przed powrotem do codzienności.
Widział ja w lusterku.
Odkręcił trochę mocniej, zachęcając i
ją do skorzystania ze świeżej nitki asfaltu, która aż się prosiła o
pokonanie zakrętów w ostrym przechyle... Odpowiedziała na wyzwanie
poganiając mechaniczne koniki Fazera szlifując ranty opon. Kilka razy
złożyli motocykle czyniąc to niemal w tym samym momencie. Szybki prawy,
potem prosta i kolejny prawy, a dalej...
Pamięta...
Dalej była prosta z lekkimi łukami...
Ta prosta...
Dał się wciągnąć w jej gierkę...
Korzystali z pustych pasów
wyprzedzając się nawzajem, kręcąc miedzy sobą... Może gdyby nie pozwolił
się jej wyprzedzić, może gdyby nie odpowiedział na zaczepkę...
Może...
Nawet nie wiedzieli skąd wzięła się
ta osobówka wyskakująca z polnej drogi wprost na ich pas... Naprawdę nie
wiedział... Gwałtownie nacisnął na dźwignię hamulca i klamkę... Tarcze
yamachy stanęły w mgnieniu oka, pozostawiając na asfalcie pojedyncza
kreskę i smród topionej gumy... Cafe racer w chmurze dymu stal i dygotał
wolnymi obrotami przerażony tragizmem chwili...
Widział to...
Widział jak zaczęła hamować i
uciekać na przeciwny pas... Nie udało się jej....Coś poszło nie tak...
Motocykl trzasnął z impetem w drzwi auta, po czym przeleciał nad nim
odbijając się od dachu... Leciała przed motocyklem...
Nie mógł patrzeć..
Bał się..
Wiedział...
Fazer dogorywał w rowie wypluwając z
siebie wszystkie płyny i obłok pary. Swąd gumy... Kręcące się tylne
koło z rozdartą oponą... Potrzaskane szkło lusterek na asfalcie.. Nie
było kałuży krwi.. Nie było drastycznych scen... Po prostu leżała bokiem
na asfalcie cała bezwładna... Obrócił ja i spojrzał ostatni raz w jej
oczy... Zawsze radosne, cieple, pełne życia teraz stawały się coraz
bardziej mętne.. Coraz bardziej szare.. Lodowate. Tępe... Martwe...
Nie było deszczu, który mógłby
płakać razem z nim i zmywać z niego cały ból. Słońce bezradnie patrzyło
na to jak umierała mu na rekach...
Krople łez spływały mu po
policzkach, ocierały się o kąciki nozdrzy i rzeźbiły się słonym smakiem
na ustach. Spadały na dębowy pulpit, płynęły po koralikach różańca,
ociekały po srebrnym krzyżyku.
Pamięta swój krzyk...
Przeraźliwy krzyk...
Czuł jak cienka strużka wypływa z
niej życie i wiedział ze nie może jej pomoc... Mógł tylko krzyczeć i
pytać, dlaczego... Dlaczego?
Zapłakał mocniej...
Zakrztusił się bolesnymi wspomnieniami...
Wył z tęsknoty...
Wiedział ze nic nie oczyści jego sumienia i duszy...
Płakał... A odgłos jego cierpienia
rozdzierał kościelną mroczna cisze, szarpał spokój miejsca... Poczuł
delikatność kobiecej dłoni na swoim ramieniu...
-proszę księdza czy coś się księdzu stało?
Podniósł wzrok z głupią nadzieja...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz