niedziela, 18 stycznia 2015

I Wielka roztoczańska włóczęga - czyli offroadowa relacja z wyprawy 2013

Tekst pierwotnie publikowany w Swoimidrogami...

Czy dla zwyrodniałego tubylca Roztocze może okazać się krainą nieodkrytą, pełną nieznanych klimatów, miejsc, krajobrazów? Krainą niezdobytą pełną przygody? Może, pod warunkiem, że trafi się na chłopaków z Roztocze 4x4 Roberta i Adama wraz z Wojtkiem (przewodnikiem na miarę Indiany Jonesa), dla których nie ma rzeczy niemożliwych. I Wielka Roztoczańska włóczęga to nie tylko pierwsza tak poważna impreza offroadowa na Roztoczu, gdzie podczas czterech dni wyprawy można było podbić zapomniane szlaki w ilości setek kilometrów czystej zabawy w piachu, kurzu i błocie, ale też pierwsza impreza, gdzie przy rasowych terenowych autach stanęły motocykle. Co prawda motocykliści się nie popisali, co źle o nas świadczy, ale jeden rodzynek w postaci Trampka, co się Maroka nie bał, stanął na starcie trasy i dzielnie nawijał kilometry, podbijając nie mniej ciekawe niż marokańskie pustynie wszystkie części polskiego Roztocza.
Muszę się Wam przyznać do jednego, zawiedliśmy i wystartowaliśmy tylko w dwóch dniach włóczęgi, pokonały nas dzikie tumany kurzu, który  dostawał się dosłownie wszędzie, ograniczając widoczność czasem do półtora metra przed nami. Z bólem serca musieliśmy odpuścić kolejne dni startów, ale bezpieczeństwo było ważniejsze. Za rok się lepiej przygotujemy i pokonamy całą trasę. A włóczęga zapowiadała się naprawdę syto. I taka była.
Dnia pierwszego o godz. 9.00, pod hotelem Marina w Nieliszu po przyjacielskiej odprawie przez Adama i Roberta, każdy obdarzony roadbookiem zapoznał się z jego treścią, po czym z zapałem i uśmiechem dziecka, które zaraz pójdzie broić, odpalił swoją maszynę, niecierpliwie czekając na pierwszy kontakt z niebitumiczną nawierzchnią. Pierwsza przecierka przez zakurzone polne drogi każdemu pozwoliła na rozgrzanie mięśni przed czekającą jazdą, nakręcając "wielką chcicę" na więcej. Jadę za terenówkami, bo nie mam możliwości jednoczesnej jazdy na czole kolumny, czytania roadbooka i zapewnienia jednocześnie przyzwoitego tempa wyprawy. Brakuje mi chyba dwóch par oczu i co najmniej jednej ręki, żeby przewracać kartki. Ustawiony w końcówce stawki widzę jedynie dużą białą nadbudówkę czerwonego Patrola, która jest dla mnie jak latarnia morska w gęstym szarym obłoku pyłu spod kół. Ale offroad jest. Ciężko się cieszyć, bo piasek wpada do ust i drapie w gardło, za to serducho raduje się jak szalone. Rozgrzewkę kończymy w Szczebrzeszynie, gdzie Wojtek zabiera nas na zwiedzanie tego miasteczka.  Nie uwierzycie, ale z takim przewodnikiem jeszcze się nie spotkałem – szacunek i pokłony za to jak przedstawia on zamierzchłe czasy i wobec tego, co przedstawia. Mnóstwo faktów znanych jedynie lokalnym historykom, mnóstwo ciekawostek, o których nawet ja, w miarę zorientowany w temacie tubylec, nie wiedziałem.  A za piosenkę w jidysz należą mu się brawa.
Ze Szczebrzeszyna kierujemy się w wąwozy Szczebrzeszyńskiego Parku Krajobrazowego. Sunąca w dostojnym tempie kolumna  rasowych terenówek budzi respekt i zainteresowanie ludzi. Niepozorny Trampek jak komar bziuczy wokół nich: może nie wisienka na torcie, ale rodzynek. Tutaj trasa pozwala mi naprawdę poczuć, jak smakuje pył, piasek i orzeźwiająca bryza wilgotnego roztoczańskiego lasu mieszanego. Napompowane pyłem płuca aż duszą się świeżością tego powietrza. Jest cudownie, o ile nie zajebiście – no cóż, trzeba użyć tego słowa.
Krążymy po lasach około dwóch godzin, choć mam nieodparte wrażenie, że dopiero tam wjechaliśmy i że to początek zabawy, kiedy wyjeżdżamy na parking w Zwierzyńcu. Spoglądam na licznik, roadbook i widzę ze pękło 67 km. Organizator zadbał o to, o czym pochłonięci i żądni offroadu kierowcy by zapomnieli – posiłek. Adam w swym magicznym kociołku Panoramiksa wyczarował świetną grochówkę, która z mocą wywaru galijskiego druida dodaje wszystkim sił na dwugodzinny spływ kajakowy po rzece Wieprz. Choć rzeka nie jest głęboka, a nurt dosyć spokojny, to nadrabia niezwykłą krętością z kilkoma naprawdę ciekawie porośniętymi drzewami zakolami, gdzie można powalczyć z kajakiem. Widoki  jeszcze bardziej utwierdzają w słuszności wyboru tej imprezy. A to dopiero jej początek!
Po osuszeniu musimy nieco skrócić dalszą trasę, żeby wyrobić się z czasem. Po kilku asfaltowych, monotonnych kilometrach znów wracamy na prawdziwą trasę między sosny, pola zboża i chaszcze, gdzie otwierając przepustnicę człowiek czuje, że żyje. Skupiony na trasie, którą z trudem odnajduję w tumanach kurzu, delektuję się hopkami, przełomami, dołami, szutrem i wszystkim tym, czego wielu nie chciałoby znaleźć na swojej wakacyjnej trasie. Nawet z tumanów kurzu czerpię niezwykłą radość, choć parę razy w ostatniej chwili zauważyłem, że droga przede mną ma piękny wypłukany przez burzę (której nie było od ponad miesiąca) wyłom. Szczęśliwie przednie koło mija koryto, tylne lekkim uślizgiem ciągnie mnie małym driftem, pozwalając co nieco poduczyć się w terenowej jeździe, poczuć mięśnie i wyzwalaną z ciarkami na plecach adrenalinę. Nawet nie wiem, kiedy znajdujemy się w Górecku Kościelnym, gdzie zwiedzamy Dębową Aleję i drewniany kościółek, po czym już w delikatnym zmroku wpadamy w roztoczański las iglasty. Niekończącej się frajdy ciąg dalszy. Pokonujemy bród, cudownie ukształtowaną offroadowo trasę i chwilę szalejemy po józefowskim kamieniołomie. Stajemy na chwilę pod Wieżą widokową, żeby wyrównać oddech. Wszystkim humor dopisuje. Podobno mam fajny makijaż. Zerkam w lusterko i nie poznaję własnej twarzy. Ścieram z twarzy tonę piasku i kurzu, jest świetnie. Nie czuję zmęczenia i mógłbym tak jechać dalej, ale zmrok i tumany kurzu utrudniają mi odnalezienie bezpiecznej ścieżki pod koła. Wracamy na nocleg i biesiadę do Krasnobrodu. Dzień pierwszy  tylko napędza bakcyla jazdy. 
O jeszcze jednym muszę Wam powiedzieć. O ludziach. Z początku przyglądałem się wszystkim badając, co naprawdę łączy uczestników Roztoczańskiej włóczęgi. I wiecie co? Ci ludzie są tą grupą pasjonatów, których nie ma zbyt wiele. To przyjaciele połączeni wspólną pasją, otwarci i szczerzy, pomocni i czerpiący z tego wielką radość bez ubierania tego, czym się pasjonują w zbędne ideologie, legendy i mistykę. Oni po prostu robią to, co uwielbiają i czerpią z tego niebywałą energię. Ze środowiska przebija wyluzowanie i umiłowanie wolności.
Pierwszego dnia pokonaliśmy ponad 100 km. Setka czystej offroadowej przygody.
Dzień drugi
Początek trasy rozpoczyna się od zwiedzania mojej miejscowości, Krasnobrodu, w szczególności barokowego kościoła wybudowanego jako wotum wdzięczności Marysieńki Sobieskiej za uzdrowienie. Wojtek, nasz przewodnik i tutaj zaskakuje wieloma ciekawostkami.  Początek trasy biegnie znanymi mi, ale tylko mniej więcej, a jak się okazało bardziej mniej niż więcej, szlakami, na których już szlifowałem kostki Trampa. Kremowe Iveco ma małe problemy ze zmieszczeniem się, pod co niektórymi drzewami, więc żeby nie niszczyć pięknej roztoczańskiej przyrody, Wojtek prowadzi część grupy alternatywną, nie mniej ciekawą i offroadową, ścieżką. Przystanęliśmy na chwilę w wsi Roża, która ma za sobą traumatyczne przeżycia z czasów II wojny światowej, kiedy to Niemcy niemal całkowicie ją spacyfikowali. Nie będę się o tym rozpisywał tutaj, uwierzcie mi, że niebawem w tekście o roztoczańskim szklaku AK opowiem Wam o tym dokładnie. Niemniej jednak znów zaskakuje nas przewodnik, który prowadzi do chatki pewnej staruszki, ostatniego żyjącego świadka pacyfikacji. Niestety nie udało nam się z nią porozmawiać, ale same opowieści Wojtka potrafią w ludzkiej wyobraźni dokładnie nakreślić obraz tych wydarzeń.
Iglasty las, wysuszony na pieprz przez ostatnie upały i suszę, nie pachniał jak zawsze, tym bardziej, że ciągle towarzyszy nam kurz, ale naprawdę jest co podziwiać. Spokojnie poruszamy się kolumną ku malowniczej wsi Ulów. Tutaj przewodnik przedstawia nam proces suszenia i przetwarzania tytoniu, przybliża nam wiejską kulturę Roztocza, tutejsze tradycje i snuje niekończące się opowieści. Szczególne wrażenie robi dawna, staropolska, tradycyjna wiejska chata. Coś pięknego.
Ale nie możemy ciągle zwiedzać, musimy też czerpać frajdę z terenowych szlaków, które przygotował dla nas Adam z Robertem. Szybko trafiamy na leśne dukty, bez szwanku dla natury. Trampek dziarsko wskakuje na wystające z drogi korzenie drzew, mimo niezbyt wysokich prędkości, z lekkimi uślizgami tyłu płynie w toniach piasku. Zdaje się, że trasa nie jest niezwykle trudna, jednak trzeba się namachać kierownicą, żeby bezpiecznie pokonać każdy kilometr. W tym zapracowaniu trasa nad Susiec i tamtejsze Szumy mija niezwykle szybko. Tam robimy sobie przerwę i obchodzimy wszystkie 24 wodospady płynące na odcinku o długości 400 m, znajdującym się w samym sercu Roztocza Środkowego. To miejsce ma swój niepowtarzalny urok i potrafi uspokoić krążenie krwi. Dobrze jest nabrać w płuca czyste, wilgotne powietrze. Wreszcie można wydmuchać z płuc cały zebrany przez dwa dni pył. Może pylicy nie będzie. Kolejnym przystankiem na trasie jest przepiękny pałac w Narolu, który ma swoją ciekawą historię, jak i sam Narol. Wieś, o której mógłbym powiedzieć, że nie jest jakaś niezwykła, ale tu znów zweryfikował moją wiedzę przewodnik Wojtek. Historia czasem jest niechlubna, o której niewielu wie i mówi, a która powinna ujrzeć światło dzienne. Tym bardziej w dzisiejszych czasach zakłamywania historii II wojny światowej z jednej i wybielania Polaków z drugiej strony. O czym mówię? Poszukajcie w Internecie, książkach. Prawda jest taka, że Roztocze południowe przesycone jest krwią wielu niewinnych ludzi, którzy tu zginęli. Niegdyś piękny, gęsto zaludniony obszar, zamieszkany przez wiele kultur, dzisiaj przypomina o swojej historii niszczejącymi, opuszczonymi cerkwiami, zarośniętymi krzewami, pomnikami i wszechobecnym wyludnieniem. Ile razy jestem na tych terenach, czuję ich tajemniczą atmosferę. Jedną z drewnianych cerkwi oglądamy chwilę później na kolejnym przystanku w Woli Wielkiej. Tutaj łączymy się w jedną grupę. Scala nas jak zwykle świetne jedzenie spod ręki mistrza Adama, które zjadamy ze smakiem w cieniu cerkiewnej wieży.
 Ciężko na usiedzieć na wypalonej trawie, ciągnie nas do samochodów, na motocykl i w teren. Stąd po krótkim odpoczynku wracamy na szlak. Choć ciągle jesteśmy na Roztoczu zróżnicowanie terenu jest spore, co pozwala na czerpanie większej przyjemności z jazdy. Coraz rzadziej jedziemy w tumanach kurzy na rzecz wilgotnego piachu, błotnych przepraw i brodzenia w sporych kałużach. Rewelacja. Człowiek cieszy się pod kaskiem jak dziecko. Organizatorzy pomyśleli o zróżnicowaniu tras. Ciężko jest się żegnać z tymi lasami, bo chciałoby się po nich jeździć wiecznie, no ale...
Czeka nas kolejny przystanek na trasie Roztoczańskiej włóczęgi – niemiecki obóz zagłady tysięcy niewinnych Europejczyków w Bełżcu, zrównany niemal całkowicie z ziemią i znajdujący się w medialnym cieniu obozu Auschwitz. Dlaczego medialnym? Dlatego, że obóz w Bełżcu podobnie jak obóz w Sobiborze założono wcześniej i były "większymi fabrykami mordu" niż obóz w Oświęcimiu, o czym świadczą zachowane dokumenty o tych zbrodniach. Tutaj w ciągu kilku miesięcy zamordowano około sześciuset tysięcy ludzi, podczas gdy w Oświęcimiu przez cały okres funkcjonowania obozu około 1,2 mln. Ciarki przechodzą po plecach, gdy słucha się opowieści naszego przewodnika. Ogrom ludobójstwa, zachowane wspomnienia ludzi, którzy byli świadkami istnienia obozu, nasuwają człowiekowi setki pytań, na które nie ma odpowiedzi. W oczach kobiet pojawiają się łzy wzruszenia. Kto tutaj nie był, a będzie w pobliżu, musi odwiedzić to miejsce.
Zwiedzanie wymaga od nas chwili przerwy w myśleniu, żeby otrząsnąć się z tego, co wiedzieliśmy i usłyszeliśmy. Po chwili Włóczykije wyruszają w dalsza trasę. W kolejnej przerwie ustalam z Robertem przebieg następnych dwóch dni włóczęgi. Sprawa nie wygląda z mojej perspektywy różowo, wjedziemy na lessowe tereny, gdzie poziom zapylenia, zakurzenia i zadymienia osiągnie 150 % normy. Pierwsze dwa dni były dosyć uciążliwe dla gardła i oczu, które odczuły drobny pył i kurz, dostający się każdą szczeliną pod kask. Łzawiące i szczypiące oczy przeszkadzają w jeździe. Czytając z baku roadbooka bez metromierza, nie jestem w stanie prowadzić stawki, jazda w połowie ekipy, w takim kurzu, w razie niespodziewanego hamowania czy gleby naraża mnie na ryzyko nadziania się na orurowanie którejś terenówki. Jazda w tyle stawki jest równie niebezpieczna, bo pył wzbijany przez balony 16 terenówek ogranicza widoczność do 2 metrów, a czasem nawet jednego, i ciężko wyłapać przed kołem niespodziewane podeszczowe wyłomy czy uskoki. Stwierdzamy, że bezpieczniej będzie odpuścić i zakończyć przygodę po dwóch etapach. Co prawda nad naszym bezpieczeństwem cały czas czuwała ekipa "Medimac" Jacka Mackiewicza, ale wszyscy zgodnie woleliśmy, żeby świetni ratownicy medyczni nie musieli interweniować. 
Żal ściska serce, ale rozsądek mówi, że tak będzie lepiej. Zawijam się asfaltówką w kierunku domu. Mięśnie dają o sobie znać, prosząc o jeszcze. Pozytywne zmęczenie.
Na liczniku przybyło kolejne 100 km.
Jak przebiegały kolejne dni? Z relacji uczestników wiem, że rewelacyjnie. Niezapomniane biesiady pod gołym niebem z piękną roztoczańską panoramą, trasy, które pozwalają wgryźć się w błoto, przemielić pod kołami nieco piachu, kamieni, a na koniec ostudzić maszynę, przemierzając solidny bród.
Trzeci dzień stał pod znakiem cerkwi rozmieszczonych na Grzędzie Sokalskiej. Tereny te stanowią już Kresy Wschodnie w czystym tego słowa znaczeniu przesiąknięte wielością kultur, w szczególności kulturą obrządków wschodnich. Piękne klasztory, świątynie i ich klimat pozwalały na chwilę zanurzyć się w czasach, które już minęły. Zresztą przewodnik dbał o to na każdym kroku. Z Gdeszyna malowniczymi polami podbito Hrubieszów, a zatem grodzisko z wielowiekową tradycją – Wołyń. Wciąż nienasyceni przygodą włóczędzy skierowali się w stronę Maziarni i Lasów Strzeleckich, gdzie odkryli Pałac myśliwski rodu Zamoyskich, a przy biesiadzie i świetnym jedzonku noc upłynęła niebywale szybko.
Czwartego dnia przemierzając Działy Grabowieckie, zahaczając o Górę Zamkową i Grodzisko Bronisławka, konwój wędrowców przebył wzniesienia, doliny, piękne lasy, docierając do przepięknego Zamościa, miasta, którego historia napawa dumą. Zamość znam, ale jak zapewniali organizatorzy, najlepszy przewodnik po tej stronie Missisipi miał je odkryć na nowo. Czy tak było? Na pewno. Po dwóch dniach wycieczki zorganizowanej przez Roberta i Adama z Roztocze 4x4, pod wodzą i kierunkiem Wojtka odkryłem miejsca, które zaskoczyły mnie swoim klimatem i historią. Szczerze mówiąc było mi wstyd, że tak niewiele wiem o swoich stronach.
Zastrzeżenia, co do organizatora czy całej Roztoczańskiej Włóczęgi? Żadnych. No poza jednym. Gdzie się podzialiście Wy, motocykliści i Wasze endura i funbike'i? Po raz pierwszy na Roztoczu można było legalnie przejechać lasy, pola i wertepy, o jakich marzycie, a się nie pojawiliście. Gwarantuję Wam, że ta wyprawa o wiele mocniej trzyma w napięciu niż dzikie bezprawne przemierzanie lasów. Mam nadzieję, że za rok naprawicie swój błąd, bo naprawdę warto. A czyste, wypolerowane enduro to nie enduro.
Zresztą spójrzcie na zdjęcia i żałujcie. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz