niedziela, 18 stycznia 2015

Pordzewiała tabliczka, przystanek pierwszy.

Pordzewiała tabliczka.. Szlakiem AK na zamojszczyźnie, pierwszy przystanek.
Podróż jak zwykle, gdzieś na trasie jakichś załatwień i co któregoś chilloutowego wypadu by odstresować spięte mięśnie a mózg napełnić dawką powietrza wciskanego wywietrznikami kasku, prosto w twoje spocone codziennością nozdrza. Przecież przejeżdżałem tędy tyle razy a tę pordzewiałą tabliczkę z ledwo widocznym skorodowano białym napisem cmentarz wojenny zauważam po raz pierwszy. Zjeżdżam, podjeżdżam i widzę. Kawałek ogrodzonego terenu z pomnikiem i kilkunastoma krzyżami wspominającymi tu poległych. Przysiadam na kasku pod pomnikiem. gdybym palił zapaliłbym marlborasa i zastanowił się ile razy mijałem na swojej trasie takie ledwo widoczne tabliczki, jakieś przyrdzewiałe krzyże i pomniki, jakieś ledwo widoczne z krzaków i traw obeliski czy kamienie? Tak się zastanawiam i liczę w myślach. Trochę tego było. Mieszkam na Zamojszczyźnie regionie dosyć krwawo naznaczonym w okresie II Wojny Światowej. Siedzę i się zastanawiam czy nie warto by było oddać tym którzy tu walczyli trochę honoru i czci wspominając ich walkę i heroiczne czyny w kilku wycieczkach i tekstach o miejscach przelanej w ferworze walki krwi? Przecież im się to należy a w dzisiejszym zgiełku pamięci tylko o tym co wielkie i medialne, o tych którzy walczyli za własny kraj w małej wojnie swojego regionu się zapomina. Sam pomyśl ile razy ominąłeś takie miejsca myśląc że są nudne i nieciekawe? Widzisz, powinieneś teraz siedzieć tu przy mnie i samemu popaść w chwilę zadumy.
Przeczytałem kilka książek na ten temat, kilka relacji usłyszałem, paru rzeczy dowiedziałem się przypadkiem, ale co nie co z tego co wiem wam opowiem. Dużo nie powiem, a o wielu rzeczach nawet o nie wspomnę żebyś sam wziął jakieś opracowanie w rękę i poczytał, albo i sam wziął kluczyki i kask i podjechał pod opuszczony skryty w gąszczu lasu cmentarz i zapalił świeczkę. A jest co opowiadać.


Rok 1939 wcale nie był dla polaków wielką niespodzianka i totalnym zaskoczeniem. Widmo wojny czuło się dużo wcześniej i wszyscy tylko czekali kiedy padnie ta iskra i pożar wybuchnie rozlewając się na całą Europę. Mimo heroicznie podjętej walki nasz kraj dosyć szybko skapitulował . Wiadomo cios w plecy zadany ręką sowieckiego kamrata, przyspieszył te wydarzenia. Ale rozbicie polskiej armii i jej rozbrojenie nie oznaczało końca walki o niepodległość. 13 września Niemcy zajęli Tomaszów Lubelski i Zamość,17 września zajęli Biłgoraj. 23 pod Szczebrzeszynem byli już Rosjanie którzy w pokojowej atmosferze czekali na podział terenów wzdłuż traktatu Ribbentrop - Mołotow. Tempo posuwania się Wermachtu było zaskakujące, a słowo blitzkrieg samo ciśnie się na usta. Ja nie opowiem wam jak to było w tamtych dniach, jak wyglądały dni dramatycznego wyczekiwania wieści z frontu, ale przytocze wam pare relacjoi ludzi którzy przezyli te dni. Posłuchajcie relacji feliksa kołtuna ps. "Wrzask", relacja pochodzi z archiwum AKZ:

 W ostatnich dniach sierpnia 1939r. wróciłem późnym wieczorem do Senderek. Przyjechaliśmy z bratem Józefem we dwóch na moim nowo kupionym rowerze aż z Sahrynia. Przed remizą strażacką była zabawa, odpoczywaliśmy, przypatrując się tańczącym. W pewnym momencie zauważyłem listonosza, który z wypchaną torbą zatrzymywał poszczególnych tańczących i coś im wręczał. Podeszliśmy z bratem, listonosz miał karty mobilizacyjne. Zniknął beztroski nastrój, nikomu nie była już w głowie zabawa.
Pracowałem w  Senderkach w tartaku, ale miałem jeszcze urlop, do wojska byłem za młody, nie miałem 18 lat. paradowałem po wsi na moim pięknie lśniącym czerwonym rowerze. Zobaczył mnie sołtys i jako znajomemu polecił mi rozwozić karty mobilizacyjne po okolicznych wsiach. byłem z tej funkcji bardzo dumny o pedałowałem ile sił w nogach.
Rozpoczęła się wojna, różne wiadomości, przeważnie złe, docierały do nas. nagle w środę 13 września gruchnęła wieść ze Niemcy są w Krasnobrodzie. Wszedłem na wieżę kościelną w Suchowoli i z daleka widzę sznur pojazdów jadących szosą w kierunku Zamościa. tak, to chyba są Niemcy. W Suchowoli na razie Niemcy nie pokazywali się. dopiero w sobotę 16 września oddziały niemiecki zajęły stanowiska na południe od kościoła na Mareczkowej Górze. Okazało się, ze po północnej stronie w lesie znajdują się oddziały naszego wojska.
W niedzielę 17 września, stojąc rano przed kościołem zobaczyłem dwóch polskich żołnierzy, którzy, kryjąc się za krzakami, a w miejscach nieosłoniętych nawet czołgając się, dotarli do mostu drogowego od strony Krasnobrodu i pod nim znikli. Mino kilkanaście minut, a żołnierze nie wychodzili. nagle mignęli mi daleko w zaroślach. Gdy za parę godzin zobaczyłem zbliżającą się do mostu grupę niemieckich pojazdów na czele z samochodem pancernym, nie mogłem darować naszym żołnierzom, ze mostu nie zniszczyli. Nagle rozległa się potężna detonacja i zobaczyłem wylatujące w górę razem z mostem resztki samochodu pancernego. Następny samochód i motocykl zostały przy moście (widocznie uszkodzone), a pozostałe w wielkim zamieszaniu zawracały i uciekały. jakże cieszyłem się z tego nieprzewidzianego małego zwycięstwa.
Za chwilę Niemcy zaczęli ostrzeliwać artylerią las, w którym było nasze wojsko. Ze wzgórza z ruskiego cmentarza odezwały się polskie ckm-y. niemiecka artyleria tak wzmogła ogień, ze nie było widać ani cmentarza ani lasu tylko słupy ognia. Spłonęła też część wsi do której następnie weszli Niemcy.

Parę dni była w Suchowoli cisza, ale ludzie mówili, że na okolicznych wzgórzach stoją okopane niemieckie oddziały. 23 września zobaczyłem zbliżających się do wsi dwu niemieckich żołnierzy na koniach. nagle usłyszałem tętent wielu koni, polskiej kawalerii. Cześć kawalerii pojechała w kierunku Krasnobrodu, a część w kierunku Potoczka. od strony Krasnobrodu odezwały się strzały słychać było odgłosy bitwy, wkrótce dołączył silny ostrzał artyleryjski. Wieczorem wszystko ucichło i do Suchowoli weszło wojsko niemieckie, rozlokowując się na kwatery w kościele i okolicznych domach. Zaległa cisza. Nie mogłem zasnąć, gdy nagle usłyszałem pojedyncze strzały, a następnie odgłosy walki. Wszystkie cztery rodziny; siostry, organisty i dwie uciekinierów, schowały się do piwnicy, bo po przerwie znów rozpoczęła się bitwa i to straszna, od huku wystrzałów trzęsła się ziemia. Zaraz na początku słyszymy wołanie; "wpuście mnie". Otworzyliśmy, wpadł nieznajomy chłopiec około 16 lat. Opowiedział , ze do Wólki Łabuńskiej, skąd pochodzi, prowadził jako przewodnik polskie oddziały, bo zna wszystkie polne drogi. Kazano mu prowadzić przednią straż do Suchowoli. Słyszał jak wczoraj wieczorem polscy zwiadowcy, którzy wrócili z tego kierunku, mówili że w Suchowoli Niemców nie ma. Tymczasem cała wieś jest pełna Niemców i trwa straszna bitwa.
Myślałem, że z tej piwnicy już nie wyjdziemy, wszystko się trzęsło od wybuchów, na głowy leciała ziemia i trwało to całą noc. gdy nad ranem wychyliliśmy głowy, widok był wstrząsający. cały teren pełen poległych żołnierzy polskich i niemieckich, a w kierunku kościoła same pogorzeliska. Za chwilę Niemcy zaczęli spędzać wszystkich mieszkańców do kościoła, gdzie trzymano nas około dwu godzin z podniesionymi rękami. przyszedł jakiś oficer i mówił po niemiecku, a Żydówka z Suchowoli - Boćkowa tłumaczyła jego słowa. Groził , ze jeśli nie wskażemy tego, który naprowadził polskie wojsko, to będzie z nami źle. chłopiec stał pośród nas i nie było po nim widać strachu. Nikt z mieszkańców Suchowoli nie spojrzał na niego, aby nie zdradzić go wzrokiem, panowała śmiertelna cisza. oficer groził rozstrzelaniem co 10 mieszkańca wsi, a potem coś krzyknął i wybiegł. Za nim chwilę było słychać niemieckie komendy i krzyki, a potem wybuchy. po pewnym czasie inny oficer kazał żołnierzom wyprowadzić nas przed kościół. Nie spalona w nocy część wsi płonęła.




Nie mniej ciekawa jest  poniższa przytoczona we fragmencie relacja Jerzego Markiewicza pochodząca z: Wojna , okupacja i ruch oporu, w: Dzieje Biłgoraja, Wyd. Lubelskie, Lublin 1985, :

Pierwsze bombardowanie Biłgoraja miało miejsce 8 września, zginęło 12 osób, wiele było rannych. W mieście działali niemieccy Szpiedzy i dywersanci. 9 września polska żandarmeria wojskowa aresztowała mieszkańca Biłgoraja Ryszarda Mullera, u którego w mieszkaniu znaleziono radiostację, szyfry szpiegowskie wraz z instrukcjami, aresztowano też znajdujące się w jego mieszkaniu dwie Niemki- Szyfrantki. Szpiedzy zostali rozstrzelani. przewodniczący służby śledczej Policji państwowej Jan Róg, który uczestniczył w rewizji i aresztowaniu Mullera, został aresztowany przez gestapo i w akcie zemsty rozstrzelany.
W dniu 11 września niemieccy dywersanci p[odpalili w kilkudziesięciu miejscach Biłgoraj. Spłonęło około 300 budynków mieszkalnych i 713 gospodarczych należących do rolników. Spaliło się też centrum miasta, ratusz, kościół, sklepy warsztaty rzemieślnicze, magazyny, biblioteka miejska, dwie sale widowiskowe itd. Mieszkańcy i żołnierze gasili pożar ale akcja była utrudniona, ponieważ naczelnik Straży Pożarnej w przeddzień pożaru zarządził ewakuację sprzętu przeciwpożarowego 9sam też wyjechał, a w czasie okupacji stał się zagorzałym faszystą ukraińskim0. Niemcy ponownie bombardowali miasto14 września, zabijając około 100 osób w kilkudziesięciu uciekinierów: było wielu rannych. polska artyleria przeciwlotnicza zestrzeliła 1 bombowiec i uszkodziła drugi, który zaraz odleciał, bombardowanie trwało około godziny. 14-15 września polskie armie Kraków i Lublin walczyły w okolicznych lasach, a od 15 września Niemcy atakowali Biłgoraj i 17 września zajęli miasto. Już 12 września biłgorajski szpital i okoliczne domy przekształcono w szpital wojenny, w którym umieszczono około 200 rannych żołnierzy oraz wielu mieszkańców i uciekinierów. Szpital podlegał Centrum Szpitalnemu Zamość.
Sowieci zajęli Biłgoraj 278 września 1939r. Mieszkańcy byli załamani nie tylko nowym rozbiorem Polski, ale i zachowaniem się grupki komunistów i społeczności żydowskiej.
Wycofanie armii sowieckiej z Biłgoraja nastąpiło 3 października 21939r. Wyjechało około 1000 osób spośród ludności żydowskiej i wszyscy członkowie Tymczasowego Komitetu rewolucyjnego, a do Biłgoraja ponownie weszli Niemcy. 18 października 1939r. przez Biłgoraj przegalopował oddział kawalerii polskiej (był to oddział płk. T. Zieleniewskiego, który wcześniej stoczył bój z Niemcami pod Janowem a z Sowietami pod wsią Momoty). Był to jeden z ostatnich polskich oddziałów walczących do 1 października), który granatami i ckm-em na taczance atakował Niemców. Zabitych zostało 21 żołnierzy niemieckich, zniszczono też kilkanaście niemieckich pojazdów. poległ jeden ułan. Niemcy ustanowili Biłgoraj miastem powiatowym wchodzącym w skład dystryktu lubelskiego i zgrupowali w nim wszystkie rodzaje policji: gestapo, kripo, żandarmerię, sonderdienst, służbę leśną - forstschutzkommando, policję polską, policję ukraińską, policję ochronną - szupo i oddział Wermachtu. tak jak w większości miast Polski, również w Biłgoraju Niemcy pozwolili podjąć naukę w gimnazjach, a za kilka dni w trybie natychmiastowym kazali ją przerwać.
Hitlerowcy rozpoczęli eksterminację ludności polskiej. 17 października gestapo aresztowało wielu policjantów granatowych, ale rozstrzelano tylko Jana Roga, pozostałych zwolniono, ponieważ w większości przeszli na służbę niemiecką. następna akcja aresztowania polaków miała miejsce w czerwcu 1940 r. Wyniszczano polaków zupełnie niewinnych tylko dlatego, ze byli światli i czynni społecznie, więc stanowili potencjalne zagrożenie dla Niemiec. W Biłgoraju aresztowano około 20 osób a na całej Zamojszczyźnie około 560. ci którzy przeszli przez więzienie w rotundzie Zamojskiej i Zamek Lubelski, znaleźli się w obozach Dachau i Oranienburgu, gdzie prawie wszyscy zginęli. Następna podobna akcja odbyła się w marcu 1941r.: aresztowano w niej w powiecie biłgorajskim około 300 osób. W kolejnej , 4 maja 1942r., aresztowano członków KPP i milicji ludowej. Niezależnie od tych akcji aresztowania odbywały się w mniejszym lub większym nasileniu przez całą okupację.





 Czytając tą relację, można odnieść wrażenie ze partyzanckie metody walki przyjęło już w pierwszych dniach kampanii wrześniowej Wojsko Polskie. I coś w tym jest, szczerze mówiąc  to na Zamojszczyźnie najwcześniej powstały pierwsze zalążki organizacji konspiracyjnych powoływane już w październiku 1939, mając na początku charakter bardziej cywilno-patriotyczno-wojskowy z czasem przekształcając się poprzez Służbę Zwycięstwu Polski i Związek Walki Zbrojnej w organizację zbrojno-konspiracyjną, pod Szczebrzeszynem z ocalałych żołnierzy WP, zdziesiątkowanego w bitwach o Lubelszczyznę. Te organizacje podjęły walkę zbrojną i prowadziły ja niezwykle zaciekle, skutecznie i sprawnie i najdłużej mimo iż warunki do prowadzenia "cichych" akcji były trudniejsze niż w innych rejonach Polski. Spytasz dlaczego w tym rejonie trudniej było prowadzić walkę z okupantem, dlaczego jest bardziej doświadczony trudem walki podziemnej? Przecież to Zamojszczyzna objęta była misternym i chorym planem osadniczym Himmlera, przecież to tutaj przeprowadzono akcje Sturmwind I i II, z których szczególnie ta druga bardzo dotkliwie zdziesiątkowała szeregi Oddziałów partyzanckich, przecież to tutejsze oddziały AK wraz z oddziałami sąsiadujących obwodów, ustaliły linię obrony przed wspieranymi przez SS bojówkami UPA, przeprowadzając chociażby ewakuację miasta Cieszanów. To tutaj nawet po zakończeniu II wojny światowej rozbite i częściowo rozbrojone oddziały AK, najpierw ruszyły marszem z pomocą powstańczej Warszawie, To te grupy bojowników toczyły walkę z UB i KBW, które ostatnich partyzantów wykańczały strzałem w potylicę, przetrząsając każdą wieś i każdy las w ich poszukiwaniu.
Słyszałeś kiedyś o powstaniu zamojskim? nie? tak myślałem, pozwól że i to ci kiedyś opowiem jak wybierzemy się na dwóch kołach w miejsca największych potyczek z oddziałami niemieckimi. Może dym dwusuwu nie przeszkodzi Ci w tej wyprawie. Wyprawie może niezbyt porywającej i nie obfitującej w niezapomniane wrażenia i miejsca tak piękne że zapiera dech w piersiach, ale będą to miejsca pamięci, gdzie na pewno poczujesz jak stygły lufy powstańczej broni, wraz z ciałami poległych.
A ten cmentarz i Pomnik przy którym teraz jesteśmy? To Biały Słup, miejsce w którym żołnierze III Batalionu 75 Pułku Piechoty z Chorzowa, wchodzącego w skład 23 Dywizji Piechoty, kilkanaście kroków od Zwierzyńca i od linii kolejowej, 18 września skradając się pod Tomaszów lubelski gdzie uderzeniem z dwóch frontów mieliśmy odzyskać kontrolę nad miastem, stoczyli w krwawy bój z oddziałami niemieckiej 8 Dywizji Piechoty. Poległo 73 naszych żołnierzy wraz z dowódcą majorem Tadeuszem Chodorowskim,Starcie pod Białym Słupem było preludium do bitwy o Tomaszów Lubelski , rozegranej tego samego dnia. Jednego z największych starć kampanii wrześniowej, największej pancernej bitwy w naszej historii, i najważniejszej bitwy dla Lubelszczyzny. Ale o tej bitwie opowiem Ci w innym miejscu, bardziej adekwatnym. Teraz wspomnij raz jeszcze Tych którzy tu polegli i tych którzy po nich przejęli oręż walki o niepodległość.
Podnoszę się z lekko trzeszczącego pod ciężarem mojego ciała kasku , salutuje poległym i staje przy motocyklu i pordzewiałej tabliczce. Na lewo mam Zwierzyniec i stację kolejową która kiedyś zniszczyli nasi partyzanci. Teraz powinna nastąpić taka filmowa retrospekcja w której stał był przed ogromnym obrazem walki naszych partyzantów. Zamykam oczy i w pamięci odtwarzam relację jednego z partyzantów biorących udział w tej akcji 





Widzisz to oczyma swojej wyobraźni? nawet nie zdajemy sobie sprawy ile historii i dramaturgi mają miejsca, które dla nas są tak pospolite i nieciekawe, że mijamy je nawet nie zapamiętując ich położenia. Zdziwiony?

 Wciąż stoję pod pordzewiałą tabliczką, patrzę jak pająk obraca swą ofiarę w  pajęczynie między tabliczką a słupkiem, na której się znajduje.  Czas ruszać w dalszą trasę, Zwierzyniec pozostawię wam na opowieść innym razem. Odpalam maszynę i skręcam w prawo kierując się na Józefów Roztoczański gdzie kiedyś partyzanci wysadzili wierzę ciśnień  i wiele razy niszczyli tory. Pamięć przypomina mi, że tam, tuż przez Józefowem Roztoczańskim stoi tekturowy znak z wymalowanym napisem Lasowce (dzisiaj lasowe) wskazującym  malowniczą wioskę pośrodku lasu gdzie kiedyś rozegrały się dramatyczne wydarzenia a Nasi chłopcy - partyzanci, boleśnie oberwali od oddziałów niemieckich. Śmigam nie mogąc pędem wiatru oczyścić umysłu z wojennych wydarzeń, po chwili odnajduję znak i  kieruję się w nie do końca znanym mi kierunku wiedziony historyczną pamięcią. Cieszę się że jadę Trampkiem bo leśna kamiennej droga  daję mi sporo przyjemności z terenowej jazdy. Snując się w zapachu drzew których nie potrafię nazwać ale których zapach rozróżniam, staję przed pomnikiem obrośniętym krzewami z zwiędłym wieńcem i dawno wypalonym zniczem by znów zaliczyć flashbacka o ponad 70 lat wstecz.....

 Przeczytajcie te relację bo moje słowa nie przedstawią wam lepiej historii niż Ci którzy ją przeżyli.


Minutą ciszy i zadumy oddaje honor poległym a pochowanym na zamojskiej rotundzie i paląc wyimaginowanego marlborasa myślę już gdzie zrobić kolejny przystanek na szlaku AK.

Fragmenty relacji pochodzą z  książki AK na Zamojszczyźnie Jerzego Jóźwiakowskiego , Wydanie II" Norbertinum" , Lublin 2007

I Wielka roztoczańska włóczęga - czyli offroadowa relacja z wyprawy 2013

Tekst pierwotnie publikowany w Swoimidrogami...

Czy dla zwyrodniałego tubylca Roztocze może okazać się krainą nieodkrytą, pełną nieznanych klimatów, miejsc, krajobrazów? Krainą niezdobytą pełną przygody? Może, pod warunkiem, że trafi się na chłopaków z Roztocze 4x4 Roberta i Adama wraz z Wojtkiem (przewodnikiem na miarę Indiany Jonesa), dla których nie ma rzeczy niemożliwych. I Wielka Roztoczańska włóczęga to nie tylko pierwsza tak poważna impreza offroadowa na Roztoczu, gdzie podczas czterech dni wyprawy można było podbić zapomniane szlaki w ilości setek kilometrów czystej zabawy w piachu, kurzu i błocie, ale też pierwsza impreza, gdzie przy rasowych terenowych autach stanęły motocykle. Co prawda motocykliści się nie popisali, co źle o nas świadczy, ale jeden rodzynek w postaci Trampka, co się Maroka nie bał, stanął na starcie trasy i dzielnie nawijał kilometry, podbijając nie mniej ciekawe niż marokańskie pustynie wszystkie części polskiego Roztocza.
Muszę się Wam przyznać do jednego, zawiedliśmy i wystartowaliśmy tylko w dwóch dniach włóczęgi, pokonały nas dzikie tumany kurzu, który  dostawał się dosłownie wszędzie, ograniczając widoczność czasem do półtora metra przed nami. Z bólem serca musieliśmy odpuścić kolejne dni startów, ale bezpieczeństwo było ważniejsze. Za rok się lepiej przygotujemy i pokonamy całą trasę. A włóczęga zapowiadała się naprawdę syto. I taka była.
Dnia pierwszego o godz. 9.00, pod hotelem Marina w Nieliszu po przyjacielskiej odprawie przez Adama i Roberta, każdy obdarzony roadbookiem zapoznał się z jego treścią, po czym z zapałem i uśmiechem dziecka, które zaraz pójdzie broić, odpalił swoją maszynę, niecierpliwie czekając na pierwszy kontakt z niebitumiczną nawierzchnią. Pierwsza przecierka przez zakurzone polne drogi każdemu pozwoliła na rozgrzanie mięśni przed czekającą jazdą, nakręcając "wielką chcicę" na więcej. Jadę za terenówkami, bo nie mam możliwości jednoczesnej jazdy na czole kolumny, czytania roadbooka i zapewnienia jednocześnie przyzwoitego tempa wyprawy. Brakuje mi chyba dwóch par oczu i co najmniej jednej ręki, żeby przewracać kartki. Ustawiony w końcówce stawki widzę jedynie dużą białą nadbudówkę czerwonego Patrola, która jest dla mnie jak latarnia morska w gęstym szarym obłoku pyłu spod kół. Ale offroad jest. Ciężko się cieszyć, bo piasek wpada do ust i drapie w gardło, za to serducho raduje się jak szalone. Rozgrzewkę kończymy w Szczebrzeszynie, gdzie Wojtek zabiera nas na zwiedzanie tego miasteczka.  Nie uwierzycie, ale z takim przewodnikiem jeszcze się nie spotkałem – szacunek i pokłony za to jak przedstawia on zamierzchłe czasy i wobec tego, co przedstawia. Mnóstwo faktów znanych jedynie lokalnym historykom, mnóstwo ciekawostek, o których nawet ja, w miarę zorientowany w temacie tubylec, nie wiedziałem.  A za piosenkę w jidysz należą mu się brawa.
Ze Szczebrzeszyna kierujemy się w wąwozy Szczebrzeszyńskiego Parku Krajobrazowego. Sunąca w dostojnym tempie kolumna  rasowych terenówek budzi respekt i zainteresowanie ludzi. Niepozorny Trampek jak komar bziuczy wokół nich: może nie wisienka na torcie, ale rodzynek. Tutaj trasa pozwala mi naprawdę poczuć, jak smakuje pył, piasek i orzeźwiająca bryza wilgotnego roztoczańskiego lasu mieszanego. Napompowane pyłem płuca aż duszą się świeżością tego powietrza. Jest cudownie, o ile nie zajebiście – no cóż, trzeba użyć tego słowa.
Krążymy po lasach około dwóch godzin, choć mam nieodparte wrażenie, że dopiero tam wjechaliśmy i że to początek zabawy, kiedy wyjeżdżamy na parking w Zwierzyńcu. Spoglądam na licznik, roadbook i widzę ze pękło 67 km. Organizator zadbał o to, o czym pochłonięci i żądni offroadu kierowcy by zapomnieli – posiłek. Adam w swym magicznym kociołku Panoramiksa wyczarował świetną grochówkę, która z mocą wywaru galijskiego druida dodaje wszystkim sił na dwugodzinny spływ kajakowy po rzece Wieprz. Choć rzeka nie jest głęboka, a nurt dosyć spokojny, to nadrabia niezwykłą krętością z kilkoma naprawdę ciekawie porośniętymi drzewami zakolami, gdzie można powalczyć z kajakiem. Widoki  jeszcze bardziej utwierdzają w słuszności wyboru tej imprezy. A to dopiero jej początek!
Po osuszeniu musimy nieco skrócić dalszą trasę, żeby wyrobić się z czasem. Po kilku asfaltowych, monotonnych kilometrach znów wracamy na prawdziwą trasę między sosny, pola zboża i chaszcze, gdzie otwierając przepustnicę człowiek czuje, że żyje. Skupiony na trasie, którą z trudem odnajduję w tumanach kurzu, delektuję się hopkami, przełomami, dołami, szutrem i wszystkim tym, czego wielu nie chciałoby znaleźć na swojej wakacyjnej trasie. Nawet z tumanów kurzu czerpię niezwykłą radość, choć parę razy w ostatniej chwili zauważyłem, że droga przede mną ma piękny wypłukany przez burzę (której nie było od ponad miesiąca) wyłom. Szczęśliwie przednie koło mija koryto, tylne lekkim uślizgiem ciągnie mnie małym driftem, pozwalając co nieco poduczyć się w terenowej jeździe, poczuć mięśnie i wyzwalaną z ciarkami na plecach adrenalinę. Nawet nie wiem, kiedy znajdujemy się w Górecku Kościelnym, gdzie zwiedzamy Dębową Aleję i drewniany kościółek, po czym już w delikatnym zmroku wpadamy w roztoczański las iglasty. Niekończącej się frajdy ciąg dalszy. Pokonujemy bród, cudownie ukształtowaną offroadowo trasę i chwilę szalejemy po józefowskim kamieniołomie. Stajemy na chwilę pod Wieżą widokową, żeby wyrównać oddech. Wszystkim humor dopisuje. Podobno mam fajny makijaż. Zerkam w lusterko i nie poznaję własnej twarzy. Ścieram z twarzy tonę piasku i kurzu, jest świetnie. Nie czuję zmęczenia i mógłbym tak jechać dalej, ale zmrok i tumany kurzu utrudniają mi odnalezienie bezpiecznej ścieżki pod koła. Wracamy na nocleg i biesiadę do Krasnobrodu. Dzień pierwszy  tylko napędza bakcyla jazdy. 
O jeszcze jednym muszę Wam powiedzieć. O ludziach. Z początku przyglądałem się wszystkim badając, co naprawdę łączy uczestników Roztoczańskiej włóczęgi. I wiecie co? Ci ludzie są tą grupą pasjonatów, których nie ma zbyt wiele. To przyjaciele połączeni wspólną pasją, otwarci i szczerzy, pomocni i czerpiący z tego wielką radość bez ubierania tego, czym się pasjonują w zbędne ideologie, legendy i mistykę. Oni po prostu robią to, co uwielbiają i czerpią z tego niebywałą energię. Ze środowiska przebija wyluzowanie i umiłowanie wolności.
Pierwszego dnia pokonaliśmy ponad 100 km. Setka czystej offroadowej przygody.
Dzień drugi
Początek trasy rozpoczyna się od zwiedzania mojej miejscowości, Krasnobrodu, w szczególności barokowego kościoła wybudowanego jako wotum wdzięczności Marysieńki Sobieskiej za uzdrowienie. Wojtek, nasz przewodnik i tutaj zaskakuje wieloma ciekawostkami.  Początek trasy biegnie znanymi mi, ale tylko mniej więcej, a jak się okazało bardziej mniej niż więcej, szlakami, na których już szlifowałem kostki Trampa. Kremowe Iveco ma małe problemy ze zmieszczeniem się, pod co niektórymi drzewami, więc żeby nie niszczyć pięknej roztoczańskiej przyrody, Wojtek prowadzi część grupy alternatywną, nie mniej ciekawą i offroadową, ścieżką. Przystanęliśmy na chwilę w wsi Roża, która ma za sobą traumatyczne przeżycia z czasów II wojny światowej, kiedy to Niemcy niemal całkowicie ją spacyfikowali. Nie będę się o tym rozpisywał tutaj, uwierzcie mi, że niebawem w tekście o roztoczańskim szklaku AK opowiem Wam o tym dokładnie. Niemniej jednak znów zaskakuje nas przewodnik, który prowadzi do chatki pewnej staruszki, ostatniego żyjącego świadka pacyfikacji. Niestety nie udało nam się z nią porozmawiać, ale same opowieści Wojtka potrafią w ludzkiej wyobraźni dokładnie nakreślić obraz tych wydarzeń.
Iglasty las, wysuszony na pieprz przez ostatnie upały i suszę, nie pachniał jak zawsze, tym bardziej, że ciągle towarzyszy nam kurz, ale naprawdę jest co podziwiać. Spokojnie poruszamy się kolumną ku malowniczej wsi Ulów. Tutaj przewodnik przedstawia nam proces suszenia i przetwarzania tytoniu, przybliża nam wiejską kulturę Roztocza, tutejsze tradycje i snuje niekończące się opowieści. Szczególne wrażenie robi dawna, staropolska, tradycyjna wiejska chata. Coś pięknego.
Ale nie możemy ciągle zwiedzać, musimy też czerpać frajdę z terenowych szlaków, które przygotował dla nas Adam z Robertem. Szybko trafiamy na leśne dukty, bez szwanku dla natury. Trampek dziarsko wskakuje na wystające z drogi korzenie drzew, mimo niezbyt wysokich prędkości, z lekkimi uślizgami tyłu płynie w toniach piasku. Zdaje się, że trasa nie jest niezwykle trudna, jednak trzeba się namachać kierownicą, żeby bezpiecznie pokonać każdy kilometr. W tym zapracowaniu trasa nad Susiec i tamtejsze Szumy mija niezwykle szybko. Tam robimy sobie przerwę i obchodzimy wszystkie 24 wodospady płynące na odcinku o długości 400 m, znajdującym się w samym sercu Roztocza Środkowego. To miejsce ma swój niepowtarzalny urok i potrafi uspokoić krążenie krwi. Dobrze jest nabrać w płuca czyste, wilgotne powietrze. Wreszcie można wydmuchać z płuc cały zebrany przez dwa dni pył. Może pylicy nie będzie. Kolejnym przystankiem na trasie jest przepiękny pałac w Narolu, który ma swoją ciekawą historię, jak i sam Narol. Wieś, o której mógłbym powiedzieć, że nie jest jakaś niezwykła, ale tu znów zweryfikował moją wiedzę przewodnik Wojtek. Historia czasem jest niechlubna, o której niewielu wie i mówi, a która powinna ujrzeć światło dzienne. Tym bardziej w dzisiejszych czasach zakłamywania historii II wojny światowej z jednej i wybielania Polaków z drugiej strony. O czym mówię? Poszukajcie w Internecie, książkach. Prawda jest taka, że Roztocze południowe przesycone jest krwią wielu niewinnych ludzi, którzy tu zginęli. Niegdyś piękny, gęsto zaludniony obszar, zamieszkany przez wiele kultur, dzisiaj przypomina o swojej historii niszczejącymi, opuszczonymi cerkwiami, zarośniętymi krzewami, pomnikami i wszechobecnym wyludnieniem. Ile razy jestem na tych terenach, czuję ich tajemniczą atmosferę. Jedną z drewnianych cerkwi oglądamy chwilę później na kolejnym przystanku w Woli Wielkiej. Tutaj łączymy się w jedną grupę. Scala nas jak zwykle świetne jedzenie spod ręki mistrza Adama, które zjadamy ze smakiem w cieniu cerkiewnej wieży.
 Ciężko na usiedzieć na wypalonej trawie, ciągnie nas do samochodów, na motocykl i w teren. Stąd po krótkim odpoczynku wracamy na szlak. Choć ciągle jesteśmy na Roztoczu zróżnicowanie terenu jest spore, co pozwala na czerpanie większej przyjemności z jazdy. Coraz rzadziej jedziemy w tumanach kurzy na rzecz wilgotnego piachu, błotnych przepraw i brodzenia w sporych kałużach. Rewelacja. Człowiek cieszy się pod kaskiem jak dziecko. Organizatorzy pomyśleli o zróżnicowaniu tras. Ciężko jest się żegnać z tymi lasami, bo chciałoby się po nich jeździć wiecznie, no ale...
Czeka nas kolejny przystanek na trasie Roztoczańskiej włóczęgi – niemiecki obóz zagłady tysięcy niewinnych Europejczyków w Bełżcu, zrównany niemal całkowicie z ziemią i znajdujący się w medialnym cieniu obozu Auschwitz. Dlaczego medialnym? Dlatego, że obóz w Bełżcu podobnie jak obóz w Sobiborze założono wcześniej i były "większymi fabrykami mordu" niż obóz w Oświęcimiu, o czym świadczą zachowane dokumenty o tych zbrodniach. Tutaj w ciągu kilku miesięcy zamordowano około sześciuset tysięcy ludzi, podczas gdy w Oświęcimiu przez cały okres funkcjonowania obozu około 1,2 mln. Ciarki przechodzą po plecach, gdy słucha się opowieści naszego przewodnika. Ogrom ludobójstwa, zachowane wspomnienia ludzi, którzy byli świadkami istnienia obozu, nasuwają człowiekowi setki pytań, na które nie ma odpowiedzi. W oczach kobiet pojawiają się łzy wzruszenia. Kto tutaj nie był, a będzie w pobliżu, musi odwiedzić to miejsce.
Zwiedzanie wymaga od nas chwili przerwy w myśleniu, żeby otrząsnąć się z tego, co wiedzieliśmy i usłyszeliśmy. Po chwili Włóczykije wyruszają w dalsza trasę. W kolejnej przerwie ustalam z Robertem przebieg następnych dwóch dni włóczęgi. Sprawa nie wygląda z mojej perspektywy różowo, wjedziemy na lessowe tereny, gdzie poziom zapylenia, zakurzenia i zadymienia osiągnie 150 % normy. Pierwsze dwa dni były dosyć uciążliwe dla gardła i oczu, które odczuły drobny pył i kurz, dostający się każdą szczeliną pod kask. Łzawiące i szczypiące oczy przeszkadzają w jeździe. Czytając z baku roadbooka bez metromierza, nie jestem w stanie prowadzić stawki, jazda w połowie ekipy, w takim kurzu, w razie niespodziewanego hamowania czy gleby naraża mnie na ryzyko nadziania się na orurowanie którejś terenówki. Jazda w tyle stawki jest równie niebezpieczna, bo pył wzbijany przez balony 16 terenówek ogranicza widoczność do 2 metrów, a czasem nawet jednego, i ciężko wyłapać przed kołem niespodziewane podeszczowe wyłomy czy uskoki. Stwierdzamy, że bezpieczniej będzie odpuścić i zakończyć przygodę po dwóch etapach. Co prawda nad naszym bezpieczeństwem cały czas czuwała ekipa "Medimac" Jacka Mackiewicza, ale wszyscy zgodnie woleliśmy, żeby świetni ratownicy medyczni nie musieli interweniować. 
Żal ściska serce, ale rozsądek mówi, że tak będzie lepiej. Zawijam się asfaltówką w kierunku domu. Mięśnie dają o sobie znać, prosząc o jeszcze. Pozytywne zmęczenie.
Na liczniku przybyło kolejne 100 km.
Jak przebiegały kolejne dni? Z relacji uczestników wiem, że rewelacyjnie. Niezapomniane biesiady pod gołym niebem z piękną roztoczańską panoramą, trasy, które pozwalają wgryźć się w błoto, przemielić pod kołami nieco piachu, kamieni, a na koniec ostudzić maszynę, przemierzając solidny bród.
Trzeci dzień stał pod znakiem cerkwi rozmieszczonych na Grzędzie Sokalskiej. Tereny te stanowią już Kresy Wschodnie w czystym tego słowa znaczeniu przesiąknięte wielością kultur, w szczególności kulturą obrządków wschodnich. Piękne klasztory, świątynie i ich klimat pozwalały na chwilę zanurzyć się w czasach, które już minęły. Zresztą przewodnik dbał o to na każdym kroku. Z Gdeszyna malowniczymi polami podbito Hrubieszów, a zatem grodzisko z wielowiekową tradycją – Wołyń. Wciąż nienasyceni przygodą włóczędzy skierowali się w stronę Maziarni i Lasów Strzeleckich, gdzie odkryli Pałac myśliwski rodu Zamoyskich, a przy biesiadzie i świetnym jedzonku noc upłynęła niebywale szybko.
Czwartego dnia przemierzając Działy Grabowieckie, zahaczając o Górę Zamkową i Grodzisko Bronisławka, konwój wędrowców przebył wzniesienia, doliny, piękne lasy, docierając do przepięknego Zamościa, miasta, którego historia napawa dumą. Zamość znam, ale jak zapewniali organizatorzy, najlepszy przewodnik po tej stronie Missisipi miał je odkryć na nowo. Czy tak było? Na pewno. Po dwóch dniach wycieczki zorganizowanej przez Roberta i Adama z Roztocze 4x4, pod wodzą i kierunkiem Wojtka odkryłem miejsca, które zaskoczyły mnie swoim klimatem i historią. Szczerze mówiąc było mi wstyd, że tak niewiele wiem o swoich stronach.
Zastrzeżenia, co do organizatora czy całej Roztoczańskiej Włóczęgi? Żadnych. No poza jednym. Gdzie się podzialiście Wy, motocykliści i Wasze endura i funbike'i? Po raz pierwszy na Roztoczu można było legalnie przejechać lasy, pola i wertepy, o jakich marzycie, a się nie pojawiliście. Gwarantuję Wam, że ta wyprawa o wiele mocniej trzyma w napięciu niż dzikie bezprawne przemierzanie lasów. Mam nadzieję, że za rok naprawicie swój błąd, bo naprawdę warto. A czyste, wypolerowane enduro to nie enduro.
Zresztą spójrzcie na zdjęcia i żałujcie.