środa, 26 listopada 2014

Świetlik

Wokalista lekko przechylał piękny statyw z logiem Dżemu, obejmując jedną dłonią mikrofon spoglądał na deski sceny i delikatnie bujał się w rytm wyznaczany przez szarpnięcia strun gitar. Spojrzał na otaczający go tłum słuchaczy i lekko matowym głosem, z przymrużonymi oczami, duszą ogarniętą muzyka zaczął śpiewać.
Szary stojąc pośród tłumu, delikatnie kołysanego blusowo-rockowymi brzmieniami, odpływał gdzieś w to co lepsze i piękniejsze.

.... Dzikość w moim sercu nawet nie wiesz jak , trudno zdusić ja ukryć ciężko tak....

Te słowa od dawna miał wyryte w duszy i często przekonywał się o ich znaczeniu, ich sile i o tym że to nie jest zwykłe znamię jego egzystencji a żyjąca i tętniąca tkanka.
Cały czas coś w nim pulsowało, coś rwało się do ucieczki, do walki, wciąż czegoś dążył i do zmierzał....

.... Obłęd w moim sercu, Boże pomóż mi...

Wsłuchiwał się w balladę, kołysany jej melodią, zagłębiał się w samym sobie...
Za czym Szary biegniesz?
Do czego prowadzi Twoja droga?
Za czym wciąż podążasz przez szarość codziennego życia, wiedziony przez niesioną w sercu nadzieję, niczym naiwne dziecko biegnące o zmierzchu za błyszczącym lekkim żółtozielonym błyskiem świetlika...
Nadzieja która prowadzi Cię przez bagna i mokradła tak że nie wpadniesz w nie i nie utopisz się w ich odmętach. Nadzieja, czasem tak dobra i łaskawa, a czasem ta której migoczący odwłoczek zwiedzie Cię w kujące cierniami krzewy i pnącza, boleśnie raniąc twoje dłonie, drapiąc twoje ramiona, po których spływały będą krople naiwnej krwi.
Ale to ta nadzieja, płynąca z głębi, zawsze wywiedzie Cię na ogrzaną ciepłym słońcem polanę kwitnących mleczy, polanę pachnącą trawą, polanę na której położysz się, zamkniesz oczy, otworzysz je i zachwycisz się blaskiem błękitu nieba, czując że jesteś szczęśliwy...
Szczęście....
Czy to nie za nim biegniesz? Czy to nie je chcesz osiągnąć?

... Jutro odważę się ten pierwszy raz...

Ostatnie słowa piosenki mocno zabrzmiały w jego duszy...
Nawet nie zauważył kiedy zamknął oczy i uciekł w głąb studni swego ego, szukając odpowiedzi na nurtujące go pytania...

.....Naiwne pytania...

Wokalista uśmiechnął się do publiki, ludzie po balladzie ożywili się zapowiedzią kolejnego utworu.
Szary wciąż zagubiony w samym sobie, oddał się rytmowi muzyki, serce tętniło uderzeniami wyznaczanymi przez perkusję, krew zelektryzowana dźwiękiem gitar, który przepuszczał po jego ciele setki tysięcy delikatnych szczypiących mrówek euforii i odprężenia.

....Kiedy bylem mały, pytałem co to ...

Co to jest Szczęście...

Tak , czym dla Ciebie Szary jest szczęście do którego tak dążysz?
Czy to może błyszczący czerwienią motocykl którym tutaj przyjechałeś? Który porywa twoje ociężałe codziennością życia myśli, wystudza negatywne emocje i realizuje turystyczne marzenia? A może szczęściem dla Ciebie byłoby zdobycie pracy w której zarabiałbyś grubą forsę, byłbyś wielkim i docenianym, znanym i znaczącym, tym który miałby władzę nad innymi, a na koncie sumy o których teraz nawet nie jesteś w stanie pomyśleć?
Może to dałoby Ci szczęście?
Może poza tym szczęście przyniosły by Ci flirty z niezliczoną liczbą kobiet, ich namiętne spojrzenia i satysfakcja że możesz je mieć bez zdobywania?
Szczęściem może by były nocne imprezy mocno zakrapiane szkocka whisky, szampanem i wirującym jak dyskotekowa kula światem?
Totalna wolność, i brak jakichkolwiek moralnych ograniczeń...
Sława, kariera, wielki błyszczący świat to byłoby dla Ciebie szczęście?

Otworzył oczy spoglądał na tłum którego był częścią, wykrzykujący rytmicznie" Dżem" Dżem" Dżem.... Zespół ponownie wyszedł na scenę, pozdrawiając dłonią wszystkich obecnych...
Szary śmiał się z siebie...
Szczęście do którego dążę to moje życie.
Codzienne i czasem szare, choć w tak wielu odcieniach palety barw tęczy.
Szczęście to że tu jestem, że żyję, że słucham legendy muzyki i serce raduje się tą chwilą... Szczęście to uśmiech dziecka, któremu podałeś misia którego upuściło, szczęście to najprostsze słowa jakie słyszysz od swoich przyjaciół, to uśmiech nieznajomej na ulicy, to praca która daje Ci satysfakcję.
Szczęście to ta Dziewczyna, która spogląda na Ciebie z ciepłym wzrokiem, wyrażającym więcej niż słowa, uśmiecha się i czule przytula.
Najprostsze słowa, chwile, gesty i uczucia, one tak codzienne i banalne, tak często niezauważane i niedoceniane.
Tak prozaicznie nic nie znaczące a mające w sobie tak wielki atomowy ładunek szczęścia.
Tak, szczęśliwym jesteś nie wtedy gdy masz to czego pragną wszyscy, gdy pędzisz w tłumie po asfalcie betonowych blokowisk, ale wtedy gdy na swojej zielonej, pachnącej wrzosem polanie złapiesz w dłonie świetlika, spoglądasz na niego, przez odchylone kciuki, otwierasz dłonie, on wzbija się i leci, a Ty dalej za nim biegniesz...
To jest szczęście...
Ostatnie dźwięki gitar już dawno przebrzmiały, nawet nie zauważył jak otaczający go ludzie rozeszli się i został sam stojąc przez wygaszona sceną...
-Na co czekasz przyjacielu- ciepły głos dobiegł zza jego pleców.
Odwrócił się...
- Na szczęście....

poniedziałek, 17 listopada 2014

Jeden Krok

Stał naprzeciw drzwi i nie wiedział co zrobić. Reka zawieszona w próbie zapukania, wisiała tak już dłuższa chwile. Co mu powiedzieć?
Co zrobić?
Jak popatrzeć mu w oczy?
Jak?
Łzy zaczęły mu spływać po policzkach i gubić się gdzieś w świeżej szczecinie zarostu.
Wziął oddech.
Całą wolę przełożył na dłoń chcąc choć raz uderzyć w dębowe drzwi.
Nie potrafił...


Oparł głowę o futrynę i płakał
Deszcz łez oczyszczał jego dusze tak jak detoks, który wypłukał z jego krwi cale to świństwo.
Bracie..
Dziękuje...
Tak ciężko to powiedzieć, tak ciężko przejść za ten próg...
Jak mnie znalazłeś?
Jak to było..
Przecież To ty to zrobiłeś....

                                                              ***
Dźwięk telefonu rozerwał niedzielna ciszę
Szary podniósł słuchawkę
-tak, słucham?
-witaj Szary tu Szeryf, chyba go znalazłem...
-zaraz u Ciebie będę..
-Szary nie wiem czy to dobry pomysł... Szary... Halo....
Szybko odłożył słuchawkę, błyskawicznie złapał za kurtkę i kask, rozejrzał się za portfelem i kluczami.
W drzwiach pojawiła się Milena zdziwiona pospiechem ukochanego.
Wystarczyło jedno jego spojrzenie a wiedziała o co chodzi, co się dzieje i co Szary w tej chwili przezywa.
Chciała go przytulic, ale się bala, bała się go zatrzymywać, bała się że znów mu ucieknie że znów wróci załamany i zrezygnowany.
Wzrok miał przerażony, głęboki, ale pewny swego...
Wyszedł całując ja w czoło.
Ryk dwusuwu szybko przemknął przez zaspaną ulice.
Starał się skoncentrować wszystkie myśli na jeździe ale nie potrafił
Kilka razy za szybko i za agresywnie pokonał zakręt ocierając się niemal o krawężnik...
Muszę zdążyć...
Muszę go złapać..
Muszę...
Chwile później był u Szeryfa, który patrzył na niego z podziwem i litością, widział jego zapal ale nie wierzył w to że się uda...
Nie mówił mu tego...
Nie odbiera się nadziei przyjaciołom...
Chwilę później przedzierali się rosyjskim zaprzęgiem przez drogi, uliczki, klepiska.
Szary starał się opanować bulgot serca...
Opanować myśli...
Ogarnąć siebie...
Szeryf pokonywał kolejne kilometry prosząc Boga by tym razem się udało...
Nie potrafił inaczej pomóc Szaremu, wiedział że tylko tyle może dla niego zrobić...
Nigdy nie zagłębiał się w ten temat, nigdy nie pytał, nigdy nie drążył...
Szary powiedział mu tyle ile mógł, tyle ile pozwalało mu na powstrzymanie fali uczuć które rozbiły by jego wizerunek twardego motocyklisty...
Jechali w milczeniu przerywanym klekotem zaworów radzieckiego boksera
W głębi duszy bał się tego co zobaczy, bał się czy będzie miał odwagę to zrobić...
Zatrzymali się u celu.
Melina zawsze wygląda tak samo.
Zawsze jest umarła i przepita ludzkim bólem...
Stare szare budynki przemysłowe  jakiejś fabryki ...
Powybijane szyby, miejscami zawalone mury, straszące stalowe maszyny którym udało się tu przetrwać tylko dlatego że były za ciężkie dla złomiarzy..
Bruk zarośnięty trawą..
Male brzozy rosnące na dachu resztek biurowca...
Wszędzie cisza...
Ból...
Jadowity syk nałogu i śmierci...
Nie wiedział gdzie go szukać, czy go znajdzie...
Ruszyli w stronę biurowca... za sercem...
Szeryf złapał go za rękę..
-Szary może wezwę patrol, chłopaki nam pomogą...
W tej chwili Szeryf zrozumiał dlaczego nazywano go Szarym...
Ułamek sekundy widział w jego oczach Szarą studnię duszy... przerażającą szarość...
- dziękuje, najpierw muszę go...
Weszli do biurowca
Smród moczu
Bród,
Walające się pod nogami resztki mebli i papierów...
Gdzieś na ścianę wisi portret pierwszego sekretarza...
Serce ciągnie go dalej...
Odór i ponurość scenerii wzbierają w nim wymiotnym odruchem..
Szeryf podążał za nim...
Nie musiał...
Przyjaciel...
Przeszli po zniszczonej klatce schodowej kierowani przeczuciem Szarego i delikatnie słyszalnym jękiem kogoś cierpiącego...
Bał się przekroczyć ostatni stopień schodów..
Jeden krok dzielił go od niego... Od wszystkiego...
Zebrał myśli, zebrał resztki odwagi, siłę braterstwa...
Przekroczyli stopień.
Gdzieś w kacie leżała jakaś kobieta, półnaga, brudna, zniszczona.
Majacząca coś w języku którego nikt nie zrozumie...
Obok niej leżał ktoś, nie wiedzieli czy to kobieta czy mężczyzna...
Nie mogli patrzeć...
Bali się...
Weszli do pokoju z blaszana tabliczka która straciła wyrazistość i kilka liter których lekki zarys wskazywał ze był tu sekretariat...
Pchnęli drzwi..
Siedział na brudnym fotelu
Przed zawalonym biurkiem..
W około niego leżały papiery, parę foliowych woreczków, wymiociny...
Kilka strzykawek pozbawionych narkotyzującej przyjemności...
Nie widział go 4 lata...
Jego twarz przeszywał ból, głód zmęczenie, nałóg...
Nałóg który ukradł mu kilka lat życia, ukradł mu szczęście, ukradł mu rodzinę, przyjaciół...
Rodzinę...
Podniósł głowę próbując tępym wzrokiem zbadać przybyszy.
Nie poznał, nie mógłby poznać...
Szary wziął  głęboki oddech wciągając w płuca tonę pyłu, smrodu, ściskającego serce bólu..
Zarzucił go sobie na plecy i z poczuciem ulgi pokonywał kolejny krok w kierunku  jego wolności, jego życia...
Wyszli na powietrze, oparli go o kosz Urala
Szary wymiotował wszystkim co zjadł przez ostatni tydzień...
Szeryf oparty o resztkę rynny wtórował Szaremu...
Spojrzeli na siebie...
- dziękuje Szeryfie.. Nie musiałeś... Teraz możesz wezwać chłopaków....
Szeryf tylko spojrzał... nie wierzył w to co zrobili, nie wierzył w siłę tej miłości
Szary oparł się o wózek plecami...
Patrzył na własnego brata który nie potrafił skojarzyć jego twarzy, przywrócić wspomnień....
Płakał...
Nie potrafił się powstrzymać...
Odzyskał go...
Chyba...
                                                                   ***
Teraz stał przed drzwiami domu Szarego. Kontemplował meandry wzoru wycieraczki do butów, wpatrywał się w kołyszące się zapięcie kasku i bal się wykonać ten krok.
Krok który kiedyś pokonał Szary wyrywając go ze szponów nałogu.
Teraz był innym człowiekiem, po detoksie, odrodzony, czysty...
Miał prace, miał dom, przyjaciół.. Nie wie jak udało mu się w tak szybki sposób odbić od dna...
Domyślał się ze starszy brat musiał nad nim czuwać, działać gdzieś po cichu dając mu druga szanse...
Wiedział..
Ale nie wiedział jak mu podziękować...
Co zrobić...
Co powiedzieć....
Nie usłyszał podjeżdżającej Jawy..
Szary rozpiął kask i spojrzał na ubranego w czarna skore człowieka, martwo stojącego przed jego drzwiami.
Obaj westchnęli...
Szary podszedł cicho i położył mu rękę na ramieniu.
Przybysz obrócił się i uścisnął Szarego.
-bracie...
Stali...
...
...
...
...
...
...
Może chwilę, może wieczność...

Bo braterska miłość to braterska miłość...
 

środa, 29 października 2014

Jeden krok epilog

Wiatr wdzierając się przez najmniejsze nieszczelności kasku szumiał, coraz mocniej wzbijając się z poziomu szumów na wyższy poziom gwizdów, atakujący jego uszy, zagłuszający lekką pracę niewysilonego silnika Bmw. Po wielu latach znów uczył się na nowo wszystkich smaków i doznań płynących z jazdy motocyklem. Czasem chciał zamknąć oczy wsłuchać się w silnik i przeraźliwy syk wiatru tak by ten wydarł z jego umysłu czarną kartę jego przeszłości, tak by oczyścić duszę z tego, co dawniej rozpuściło w jej krystalicznie lustrzanej toni czarna mętna substancje nałogu. Żałował swego życia...
Ale nie tak by chcieć z nim skończyć...
Skupiał się na drodze, na pędzącym wokół niego krajobrazie kiedyś znanym dokładnie dziś po latach krajobrazie tak bliskim i tak zapomnianym, tak dziwnie nieodkrytym. Przesunął palcem zasuwkę górnego wlotu na kasku, niech szum zagłuszy całkowicie moje myśli, niech da mi odpocząć od przeszłości.
Ten obraz, ta postać, ciągle powracająca, jej ciemne włosy, błyszczące czarne oczy...
Ten dotyk na ramieniu, muśniecie opuszkiem małego palca czoła, te kilka słów, takich ciepłych, przeraźliwych, palących i lodowatych...
- Musisz walczyć....
Czy to była śmierć? Czy to ona po mnie przyszła?
Odkręcił śmielej żeby dziki szum powietrza wytrącił to, co było w jego umyśle, by wywiał z jego głowy cały ból.
***
Opasłe tomy jakichś książek wypinały swe skórzane grzbiety dostojnie prezentując się na półce. Siwiejący mężczyzna o freudowskich rysach kątem oka, spod okularów zerkał na swój zeszyt z notatkami. Potarł spiczasta brodę, poprawił okulary, jeszcze raz potarł gęsto zarośniętą brodę, spojrzał na pacjenta.
- O czym chciałby pan porozmawiać?
Młody mężczyzna odziany w starą motocyklową kurtkę, siedzący w skórzanym fotelu, oderwał wzrok od księgozbioru, wbił go na chwilę w podłogę podziwiając esy i floresy rozrysowane na dywanie. Wzory, które korzeniami uderzały gdzieś w perskie klimaty.
Westchnął ciężko.
Ciemnobrązowe mętne oczy spojrzały na siedzącego za biurkiem Freuda.
- Niech pan mi powie, czy jest na tym świecie coś, co potrafiłoby wymazać ze mnie ten szlamowaty posmak życia, coś, co nadałoby mu prawdziwy sens? Coś, co rozświetliłoby mroki mojej duszy? Wydarłoby mnie wampirycznym wspomnieniom pojawiającym się w środku nocy z znikąd? Czy jest coś, co pozwoli mi poczuć się lepszym?
Terapeuta znów potarł brodę, zamyślił się. W głowie już szukał naukowego wyjaśnienia dla tego pytania. Analizował wszelkie psychologiczne prawa, zasady, rozplanowywał wypowiedź i budował jej wielopoziomowy niepewny wymiar, który miałby usatysfakcjonować klienta, ale nie dać mu konkretnej odpowiedzi. Chciał wysondować jego stan psychiczny, dać mu tylko chwilowe uczucie ukojenia tak by w długofalowej perspektywie zgłębić całość jego psychiki. Tylko czy to jest w ogóle możliwe?
Źrenice lekko mu dygotały od natłoku myśli. Spojrzał w notatki, wstał i podszedł do okna, z którego można było obserwować mały park otulony zielenią tuj.
Obrócił się ku pacjentowi...
***
Znów mu się to śniło...
Odwyk po raz kolejny powrócił w snach...
Ona także...
Znów czuł zimną stal bocznego wózka Urala, woń nagrzanego aluminiowego bloku silnika. Pamięta jak chciał podnieść dłoń, dotknąć manetki. Podnieść się i nie wiedzieć dlaczego i po co trącić rolgaz tak by gaźniki złapały trochę nadprogramowego paliwa.
Dwie postacie, ich glosy...
Jeden tak bardzo znajomy...
Chciał skupić wzrok..
Rozpoznać osobę...
Lecz ta mgła, te wirowanie świata...
Szary...
To ty....
Odwyk...
Pamięta...
Wciąż czuje...
Piekącą igłę venflonu wbitą w dłoń. Skórzane pasy przypinające go do łóżka...
Słony smak potu oblewającego jego twarz. Smród tego potu, przeraźliwe dreszcze klujące milionem małych igieł po krzyżu, przechodzące wzdłuż kręgosłupa i wbijające się całą długością w kark, paraliżując ciało, odbierając dech.
Boli...
Żyły tak bardzo pieką.
Czuje płynący w nich kwas, palący przeraźliwy ból...
I ona...
Widzi ją...
Niby jak przez mgłę, ale bardzo wyraźnie.
Pamięta kruczoczarne długie włosy...
Smolnie hebanowe oczy, błyszczące tak głęboko, ciepło, litościwie a może złowrogo?
Kim ona jest?..
Znów jej dotyk....
Zerwał się cały mokry, zimne ciarki przeszły mu po plecach...
Usiadł na krawędzi łóżka, schował głowę w dłonie, wyrównał oddech...
***
Psychoterapeuta założył nogę na nogę i w lekko zgarbionej pozycji starał się dokładnie zapamiętać każde jego słowo i gest.
- Ten sen powraca. Ciągle. Cały czas widzę tą postać, co pan o tym myśli doktorze? Może powinienem zrobić krok do tyłu? Odkryć przeszłość, która tak mnie zniszczyła?
Freud zmarszczył czoło. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Szybko analizował każde jego słowo, poprzednie wizyty.
Potarł spiczasta brodę gładząc zarost, poprawił teatralnie okular.
***
Bmw ujeżdżane niegdyś przez Szeryfa świetnie dawało sobie radę w trasie. Szum wiatru, syk opon, rzędowy pomruk silnika i niezwykły komfort jazdy były czymś, co uspokajały go przed tymi chwilami, które już za jakiś czas mogły zburzyć to, nad czym ostatnio pracował. Wiedział jak duże jest ryzyko, ale miał nadzieję że ta wizyta mu pomoże.
Wbił wyższy bieg. Dźwignia delikatnie poruszyła się w górę, krótkie kliknięcie potwierdziło wyższe przełożenie, na które wskoczył silnik.
Obroty delikatnie spadły, choć nie osłabiły pięknego pomruku silnika.
Czasem odrywał wzrok od asfaltowego szlaku i kątem oka rzucał na śmigające obok niego wiejskie chatki, lasy, polany.
Nie zatrzymywał się.
Pędził korzystając z połowy możliwości tabunu koni skrywanych pod pakietem ciężkich, potężnych owiewek.
Bał się odkręcić mocniej, zbyt długo nie jeździł, znów odkrywał możliwości, jakie daje jednoślad, powoli starał się ujarzmić jego dzikość, poznać jego możliwości i okiełznać je tak by czerpać z nich pełnię radości i satysfakcji.
Jesienna aura nie zachęcała do ostrej jazdy.
Leśna mgła, co raz rozmywała w swej mlecznej toni światło reflektora Bmki. Osadzała się na owiewce, opadała na wizjer kasku.
Co raz palcem wskazującym przecierał z niego skondensowane opary wodne. Czuł jak kurtka i dżinsy lekko mu wilgotnieją. Jeszcze kawałek i będzie na miejscu...
Na tym miejscu...
Gabaryty motocykla utrudniały manewrowanie w prlowskich uliczkach niegdyś pięknego i tętniącego życiem miasta, a dziś będącego miastem ludzi zniszczonych i umarłych. Miastem ludzi wyklętych.
Poznał to miejsce, powybijane okna, walące się mury, brzozy rosnące na dachu biurowca, nieudolne graffiti na murach.
Zaparkował na kawałku betonowego podjazdu, wysunął boczną stopkę zgrabnym kołyśnięciem kładąc na niej motocykl.
Zsiadł, zdjął kask, wziął go pod ramię. Nabrał powietrza w płuca prosząc w duchu Boga, by dał mu siłę.
Nie mogę upaść. Wpaść znów w to bagno, w bagnie nie ma światła...
Wciąż brak mi mojego światła, nadziei, czegoś, co rozświetliłoby moja ponura dusze.
Ruszył w stronę dawnej meliny.
Zapach moczu, kurzu i pustki zatykały mu nozdrza.
Mijał kolejne drzwi, mgliste wspomnienia poszarpane, nielogiczne, dziwne, wpadały w jego umysł mącąc to, co i tak było już mętne.
Wszedł na piętro, poznał nieczytelna tabliczkę na drzwiach.
Tak, pamiętam...
Te bezwładne znarkotyzowane ciała wyjące z głodu i bólu.
Ich potworny zapach..
Pamiętam...
Wbijaną powoli w przedramię igłę, wbijaną ostrożnie, tak by przypadkiem nie zmarnotrawić ani jednej kropli narkotyku. Delikatne swędzenie żył, mroźne ciepło przeszywające organizm.
Uczucie odpływania.
Boże, w jakim ja gównie siedziałem.
Spojrzał na biurko, zza którego go wyciągnięto, na porozwalane przedmioty, kawałki gazet, mebli, na jakieś dokumenty, zdarte zasłony, bełkotliwe napisy na ścianach..
Podniósł lezącą na ziemi strzykawkę...
***
- Wie pan panie doktorze. Jak patrzę w lustro często widzę tam moją twarz sprzed odwyku, choć nie wiem jak wtedy wyglądałem. Nie pamiętam siebie z tamtych lat.
Jednak, gdy staje przed lustrem widzę tam swoją twarz wyglądającą jak jakieś uschłe, zepsute widmo człowieka. Widzę twarz pokryta bólem, nienasyceniem narkotycznej nostalgii. Twarz siną, brudną, nieogoloną. Twarz, której oczy wypaliły się już dawno i teraz świecą nie głębią duszy,nie jej blaskiem a pustką i ciszą nicości...
***
Zegarek ospale przesuwał swoją wskazówkę sekund po każdym obrocie silnym cyknięciem przestawiając ostry wskaźnik minut kilka milimetrów bliżej ku końcowi pracy.
Nie żeby nie lubił swojej pracy.
Wręcz przeciwnie pochłaniała go dosyć mocno, pozwalając nawet w jakimś stopniu zapomnieć o tym, co robił jeszcze nie tak dawno temu i w jakimś stopniu zrehabilitować swoje nędzne życie odkupując winy przez pomoc potrzebującym.
Dziś spokój pracy zakłócało mu stojące za oknem Bmw, czekające na kolejna krotką podroż.
Dziś miała to być podróż relaksacyjna...
Cyk...
Cyk...
Cyk...
Cyk...
Cyk...
Wskazówka minut wskoczyła na 12, wskazówka godzin przesunęła się niemrawo na 4. Szybko poderwał się z krzesełka. Biurko ogarnął kilka minut wcześniej żeby nie tracić na to swojego wolnego czasu. Zerwał z wieszaka skórzaną kurtkę, złapał kask i wielki futerał, który przerzucił sobie przez plecy.
Już tylko kilka stopni schodów i drzwi dzieliły go od skrawka wolności.
Podróż czas zacząć.
Kluczyk w stacyjkę...
Błysk kontrolek.
Klikniecie przycisku startera, krótki warkot rozrusznika przechodzący w pomruk silnika.
Usiadł w kanapie delikatnie zdejmując motocykl z bocznej podstawki. Zrobił to w ułamku sekundy, błyskawicznie podrywając bmw do jazdy.
Wiej wietrze...
Oczyść ma dusze i umysł...
Bakcyl jazdy sterował nim jak zaprogramowanym robotem przerzucając biegi, hamując i przyspieszając machinalnie, dzięki niemu czuł motocykl coraz lepiej.
Codzienna trasa z domu do pracy z pracy do domu, dzisiaj miała się wydłużyć o kilkanaście kilometrów.
Znał wszystkie zakręty, każda prostą, znał zapach mijanych wsi, lasów, szum starego polepionego asfaltu powoli nawet uczył się rozmieszczenia kolein.
Mimo machinalizacji siebie i znajomości trasy, jazda zawsze dostarczała mu niezapomnianych doznań, nie nudziła się i nie pozwalała na monotonie.
Dojechał do skrzyżowania, tym razem zamiast odbić w prawo, prawie nie zwalniając wykorzystał pierwszeństwo przejazdu skręcając w lewo.
Ten krajobraz tez znał, nie tak dobrze, ale znał.
Nie skupiał na nim uwagi, po prostu jechał.
Wiatr szumiał, opony kleiły się do asfaltu a silnik coś szemrał przez tłumiki...
Dojechał do celu podjeżdżając pod skromny park, będący sercem miasteczka i oazą spokoju.
Ustawił motocykl, rozpakował ukrytą w futerale gitarę.
Oparł się o pień kasztana, powoli przesuwając palce po gryfie gitary.
Te same odnajdowały się na kawałku drewnianego instrumentu i paru strunach trafiając idealnie w dźwięki.
Spojrzał w niebo wyciągając z głowy kolejny bluesowy kawałek do zagrania.
Przeciągnął kostka po strunach.
Zamknął oczy...
Niepewnym drżącym głosem wydobył z siebie
Wołali na nią, ej "Słodka"...
To wszystko co, to wszystko co o niej wiem
Zawsze pod tą samą bramą wschodziła gwiazda jej
Świeciła nam
Czasem tuż za rogiem stanęła ci twarzą w twarz
I nie mógł nikt oprzeć się pokusie jej włosów rozwianych
Kiedy szła ulicą, neony traciły swój blask
Kiedy szła ulicą......*

Przedłużył solówkę dodając parę akordów od siebie.
Dźwięk gitary lekko cichł...
Otworzył oczy...
Stała przed nim.. .
Ona...
Czarnowłosa, ciemnooka, delikatna, słodka...
- Widzę ze walczyłeś i wygrałeś...
- To ty, myślałem że nie istniejesz że...
- Jestem wolontariuszem w ośrodku odwykowym... Byłam przy Tobie jak walczyłeś...Wierzyłam że wygrasz...
Gitara lekko zabrzmiała wydychanym przez niego ciężarem chwili nabrzmiałym w płucach.
***
- Wie pan, jest na świecie jedna rzecz, która potrafi wyrwać z człowieka wszystko, co najgorsze. Pomaga mu zapomnieć o swojej przeszłości, zacząć wszystko od nowa i uwierzyć w siebie. To miłość. I jej oczy.
Freud zmrużył oczy z lekkim niedowierzaniem, wyprostował się.
Chyba odetchnął z ulgą.
***
Leżeli razem gdzieś na leśnej polanie, wpatrując się rozkochanym wzrokiem to w swoje radosne twarze, to w niebo błogo myśląc o tym, co przed nimi, o tym jak im razem dobrze. Ściskali swoje dłonie jak nastolatkowie, którzy po raz pierwszy poczuli bliskość drugiej osoby... Cieszył się że ją ma, że nie jest już sam, odnalazł swoje życie.
Wiatr wiał spokojnym lekkim podmuchem, czysty umysł już nie potrzebował jego szumu.
W oczach znów zajaśniała głębia duszy. 

 * fragment utworu zespołu Dżem autor tekstu R. Riedel

Folk (Panom dziekuję za uwagę).

Wiesiek okupując sklepową ławkę, delektował się smakiem miejscowego specjału o bliżej nieokreślonym wiśniowo-czereśniowym smaku.
Cisza i spokój...
Zmrużył oczy...
Słodką drzemkę zburzył metaliczny dźwięk dwóch motocykli parkujących na placu przed sklepem.
- Dobry, pan tak nie drzemie, bo pana słonko przypiecze...
- Nie przypiecze -Wiesiek uśmiechnął się okazale prezentując braki w swoim uzębieniu.
- Ładne motóry panie, Heniek ma u nas motóra, ale nie take maszynę jak panów.
Motocykle rzeczywiście świetnie się prezentowały. Czarny Awo Sport Rumcajsa połyskiwał wypolerowanymi chromami i głęboko czarnym lakierem. Cienkie szparunki dodawały mu dostojności i powagi. Każdy detal tego motocykla przykuwał wzrok. Jawa 640 Szarego nie ustępowała awiakowi. Obuta w komplet kufrów, błyszczącą czerwienią pełnych owiewek, na swych albuminowych odlewanych obręczach wyglądała bardzo nowocześnie.
- Heh, a dziękujemy, a co to za motocykl ma ten pan Henryk?
- Panie, on to ma WSK, ale mówi, że to nie jest zwykła WSK-a, jaka to ja nie wiem, ale Heniek to czort jakich mało. Panie on kiedyś założył się o litrę spirytusu, że wjedzie tą WSK - ą na dach stodoły po desce i wjechał, podobno w żużlu się ścigał. Taaak panie z resztą on pewno w sklepie jest, zakupy robi.
- Nie bajaj panów Wiesiu, nie bajaj.
W drzwiach sklepu ukazał się człowiek koło siedemdziesiątki,
- Nie bajam, przecie masz wskę, podobno niezwykłą a pany też motórzysci
- Tak, to nie jest zwykła wska.
- A, co w niej takiego niezwykłego? - rzucił Szary.
- Wie Pan, to najszybsza wska z wuesek.
- A tam Heniu wszystkim mówisz najszybsza a nikt jej prędkości nie widział, ty byś wreszcie pokazał, co ona może, to może ktoś by ci uwierzył, a tak tylko mówisz, bujdy tworzysz.
- Jak ci to udowodnić?
- A no weź zmierzymy ci czas, w jakim przejedziesz tę trasę, tu krzyżówka, kościół, tam obok placyku, potem drogą na druge wieś i przez przepust na rzece, obok leśniczówki tym kawałkiem marnej drogi i tu wyskoczysz obok nas. My z panami zmierzymy ci czas, to kilkanaście kilometrów będzie.
- Panie Wiesławie a ile się tę trasę pokonuje?
- Panie, autem tak na złamanie karku pędząc będzie najbiedniej 10 minut..
- Panie Henryku to jak będzie? - Ciągnął temat wyraźnie podekscytowany Rumcajs, Szary w ciszy obserwował bieg wydarzeń..
- Dobra...
Pan Henryk podał swą pamiętającą czasy PRL-u plastykową torbę Rumcajsowi, na chwilę zniknął za sklepem, po czym ukazał się ze swoją niezwykłą WSK - ą. Motocykl na pierwszy rzut oka się nie wyróżniał, wska czwórka, obdrapany lakier bez głębi, chromy już dawno straciły świeżość. Rdzawe plamki pojawiały się w kilku miejscach. Dopiero wprawne oko zauważało inny tłumik, niską kierownicę, dupleksy na bębnach, zawieszenie przednie z MZ TS i małe strumienice na głowicy...
Założył kask-orzeszka i stare angielskie gogle, których pozazdrościć mógł mu nie jeden fan zabytkowych gadżetów.
Szary podał panu Henrykowi swojego Lazera
- Może niech pan weźmie mój kask, jest lepszy.
- Dziękuję młodzieńcze, ale nie umiem w takim jeździć, szykujcie stoper.
Kopnięcie w starter…
Cisza…
Drugie kopnięcie…
Cisza…
Trzecie kopnięcie obudziło silnik.
Szary z Rumcajsem byli zdziwieni dźwiękiem, jaki usłyszeli. Ostrzejszym, bardziej jadowitym niż typowe popierdywanie wueski.
Dźwięk dodawał całej sytuacji powagi, budował napięcie.
- Trzy... Dwa... Jeden... Start...
Wueska z panem Henrykiem wystartowała jak opętana z wiejskiej asfaltówki sprzed sklepu...
.....Dwa, trzy... „Jeszcze kilkaset metrów i wrzucam czwórkę”.
Niepozorny silnik wski w rzeczywistości poddany był kilku dodatkowym zabiegom choćby takim jak polerowane kanały i odchudzony korbowód, nowy tłok z dodatkowym pierścieniem. Czemu jeszcze wiedział tylko Henryk. Pakiet przeróbek czynił z prostej wueszczyny demona prędkości, mitycznego potwora dróg.
Czwórka...
Jeszcze kawałek do krzyżówki...
Redukcja na dwójkę, szybkie naciśnięcie klamki sprzęgła, noga precyzyjnie przerzuca biegi.
Lekkie dohamowanie, droga z pierwszeństwem spokojnie mogę lecieć.
Klik... Trójka...
Klik... Czwórka...
Motocykl szaleńczo rozwija prędkość.
Główna ulica wsi, starowinki zgromadzone pod figurą, dziki ryk dwusuwu... Gwizd... Przeleciał
- Boże, cóż to za wariat tak popędził...
Babinki nie pamiętają takich wyczynów na ich drodze...
Za kilometr kościół, pan Henryk odkręcił manetkę na maksa. Zastrzyk mieszanki zassany pod głowicę wybuchł niespodziewanym jak na wskę przyrostem mocy.
Droga czysta, wąska i połatana, zawiecha wski ostro pracuje, by utrzymać jeźdźca w siodle. Henryk skupiony na wskazówce prędkościomierza i drodze przed sobą liczy metry dzielące go od łuku pod kościołem.
Lekkie dohamowanie, przedni duplex perfekcyjnie wytraca prędkość wski.
Łuk pokonany w kilku sekundach.
Żywioł prędkości ogarniał ciało jeźdźca.
Dreszcz szybkości jak prąd przebiegał po plecach Henryka, pozwalając na chwilę zapomnieć o chorych korzonkach. Adrenalina mieszając się z krwią przykurczała mięśnie, zwężała źrenice tak, by były w pełni skupione na pasie brunatnego asfaltu.
***
- Jak pan myśli panie Wiesławie uda się panu Henrykowi?
- Nie wiem, Heniek słów na wiatr nie rzuca, ale trasa długa, trudna, droga zła... Nie wiem pany nie wiem....
***
Krajobraz za pędzącą wską wzbogacała kościelna wieża.
Henryk szybko analizował w głowie czekający go kawałek trasy, ciekawy kawałek.
Zwolnił na wysokości placyku. „Tu zawsze się ktoś kreci, biegają dzieci, zwierzęta, lepiej uważać, za placykiem znowu odkręcę”.
Dźwięk wueski, przebijał się miedzy wiejskimi domami, rozrywał ustalony porządek dnia. Znowu łuk w lewo, bez hamowań, bez redukcji, lekki kąt zakrętu pozwalał na pokonanie go na pełnych obrotach.
Opuszczał wieś, teraz miał przed sobą bardzo długi kawałek ładnej gminnej prostej. Nie odpuszczał wyjącemu motorowi, kręcił go w obrotach, które dla zwykłej wski były nieosiągalne. Mimo to silnik nie okazywał żadnych oznak zmęczenia...
Cholera, fura z sianem...
Zwolnił nieznacznie by upewnić się o możliwości wyprzedzenia zawalidrogi. Z naprzeciwka zbliżał się jakiś samochód...
„Czekając stracę zbyt wiele czasu, wyprzedzam...”
Odkręcił mocniej, motocykl przeskoczył na przeciwległy pas, Chciał wyprzedzać szerokim lukiem, zrezygnował, prawym bokiem prawie przykleił się do ciągnika z przyczepą.
Winna tego manewru była panna Krystyna, nauczycielka z pobliskiej szkoły, świeżo upieczony kierowca. Henryk źle ocenił jej prędkość, on się zbliżył ku ciągnikowi, ona ogarnięta panicznym strachem przyhamowała zjeżdżając na pobocze.
- Boże, co za wariat, jak mi się ręce telepią, ojejku mało serce mi z klatki piersiowej nie wyskoczy...
„ Huh, dobrze ze wyhamowała, źle oceniłem odległość i prędkość, nie te oko, co za młodu”.
Tak Heniek, postarzałeś się…
Nic, muszę się skupić na dalszym kawałku drogi...
Prostą pokonał w dobrym tempie...
Najtrudniejszy zakręt przed nim...
80 stopni w prawo, nie wiedzieć czemu wyprofilowany odwrotnie niż nakazuje sztuka budownictwa.
Szybko zszedł na przeciwległy pas, zewnętrzna, sprzęgło, redukcja na trzy, sprzęgło, dwójka, sprzęgło, pierwszy bieg, wewnętrzna, zewnętrzna, szybkie naciśniecie klamki sprzęgła, dwójka, sprzęgło, trzy, gaz, obroty w górę, czwórka...
Skup się na drodze, jedź środkiem i pilnuj drogi i tak będziesz musiał lawirować miedzy koleinami.
Wiatr smagał jego pokryta zmarszczkami twarz, pęd, w jakim rozmywał się otaczający go świat cofał go w czasie. Znów poczuł się jak dwudziestoparolatek, jak młody chłopak dosiadający żużlowej jawy, walczący o zwycięstwo swojej drużyny. Jak ten młody zapaleniec startujący NSU swojego wujka w amatorskich rajdach zajmując wysokie pozycję. Zapach pobliskiego lasu, szum zboża, ryk silnika, jak tego lata, gdy po raz pierwszy wyjechali we dwoje na wakacje nad morze.
Przecież to ta sama wueszczyna, to były czasy.
Minął się z jadącym z naprzeciwka policyjnym Uazem....
- Panie Romanie, niech pan patrzy jak pociął, ale wariat, ścigamy go?
- Artur, świeży jesteś, ludzi nie znasz, a się chcesz wykazać, to Heniek pociął wueską, fakt jakoś szybciej niż zwykle i gdzieś reklamówkę zgubił, ale Heńka nie ruszaj, swój chłop.
Przeskoczył przepust nad rzeką, jeszcze kilkaset metrów do wjazdu w las i iście wyścigowej szykany, zredukował do trójki. Gdyby nie reumatyzm i zniszczone stawy złożyłby się na kolanko, tak położył motocykl przycierając szykanę na wejściu podnóżkiem... Teraz zaczynają się zakręty dla prawdziwych motocyklistów. Szybki wlot prostą na górę. Później szykanowaty zjazd z marną nawierzchnią. Kontrolował lekkie uślizgi tyłu na przefrezowaniach, na wyjściu z prawoskrętnej szykany uwolnił kilkanaście koników drzemiących w niepozornym silniku, gumowe kopyta Stomilu rozpędzały świdnickiego rumaka...
Łuk, lewo, szybko bez hamowań, prosta maks, dohamowanie na 3 biegu...
Wyjście kawałek prostej pokonany na trójce, ostry skręt z asfaltu na żużlówkę, ostatni etap drogi. Zmiana nawierzchni targa wueską. Henryk, wprawiony w żużlowych wyścigach z mocnym uślizgiem tylnego koła pokonuje zakręt. Żużel strzela spod koła w każdą stronę. Wueska stabilizuje się w idealnym torze jazdy.
Przepustnica podniesiona do góry, puszcza pod niewielki tłoczek mgiełkę paliwa z tlenem...
Obroty rosną...
Henryk poluzowuje uścisk kierownicy, stare wyścigowe rękawice na coś się jeszcze przydały. Motocykl pokonywał żużlową drogę z zawrotną prędkością, wzbijając tuman kurzu pachnący spalinami.
Nie znał swego czasu, wydaje się być całkiem dobry... Siarczysty ryk niepozornego motocykla świdnickiej stajni roznosi się szerokim echem nad lasami.
Jeden z dołów żużlówki niebezpiecznie podbija koło wski, odrywając od podłoża motocykl, który lekko wężykuje. Odjęcie gazu wyprowadza go na prosty tor...
„Lepiej trochę zwolnię, szkoda byłoby zakończyć wyścig przed metą”.
Tylko dziesiątki metrów dzieliły go od wjazdu do leśniczówki, za wjazdem, kawałek nowego asfaltu, jeszcze nie dość nagumowanego, ale mało uczęszczanego. Trzeba tylko uważać na mokre liście, a tak ile fabryka dała...
Z daleka słychać było agresywny dźwięk podkręconego silnika wski.
- Panowie zbliża się, jest gdzieś blisko, mierz pan czas, za chwilę będzie.
Wiesiek mocno ekscytował się całym zdarzeniem.
Koniec wiejskiego wyścigowego toru już tuż, tuż...
Ostre hamowanie tuż przed znakiem „ustąp pierwszeństwa”, tak by urwać kilka setnych sekundy. Pas czysty, Henryk, zjeżdża na asfalt jak zwycięzca.
Odpuszcza silnikowi, podnosi się znad kierownicy...
Silnik na wolnych obrotach odpoczywa po niezwykłym wyścigu..
- 7 minut, 14 sekund, panie Henryku, 7.14, To chyba świetny wynik? - Rumcajs nie kryl zachwytu.
- Niezły, ale mógł być lepszy, he he he,
- Niezwykły motocykl, niezwykły kierowca - rzucił Szary.
- Henryś dałeś czadu, prawda to, że ta wska niezwykła jest, a powiedz jeszcze naprawdę wjechałeś na tę stodołę? Wiesio również nie krył entuzjazmu.
Pan Henryk tylko się uśmiechnął i wzruszył ramionami...
Wziął torbę od Rumcajsa, przewiesił przez kierownicę, gogle podciągnął na kask.
- Z tobą, Wiesiu, się jeszcze rozliczę... A panom, hmmm… Panom dziękuję za uwagę.....

Rejser

- Panowie, proszę o chwilę uwagi, panowie – donośny głos Barmana na chwilę przerwał trwające dysputy starych wyjadaczy asfaltu, których głowy podniosły się znad kufli i papierosowego dymu, by poświecić te kilka sekund polejmajstrowi.
- Dzisiaj mija 32 lata od tragicznego wypadku Szybkiego – wskazał dłonią na wiszące na ścianie wypłowiałe zdjęcie motocyklisty opartego o Vincenta HRD Black Lightning.
Pod zdjęciem na małej półeczce stała zapalona świeczka.
- Był świetnym kierowcą, sportowcem i przyjacielem, jego zdrowie – łyknął małą setkę, po czym tuż przy świeczce postawił lampkę koniaku. Mimo upływu tak wielu lat, nadal brakowało mu starego przyjaciela...
- Właściwie, kim był ten Szybki i co się stało? – Zapytał swego kompana siedzący w zakopconym rogu motocyklowego baru młody bajker w czarnym t-shircie z wizerunkiem nagiej laski na chopperze.
- Szybki, stare dzieje, z tego, co słyszałem ścigał się w wyścigach Vincentem. Mistrz kraju, miał wypadek podczas małej wyścigowej potyczki. – Pociągnął trochę piwnej piany z kufla – Chyba jakiś maluch wyjechał mu z bocznej uliczki tutaj na Marszałkowskiej czy Krakowskim. Wszyscy mówili, że gdyby nie klinkierowa nawierzchnia drogi zdążyłby wyhamować. Nie wiem, stare dzieje, znam to tylko z opowieści Barmana.



***



Każdego wolnego i pogodnego wieczoru wyciągał ze swojego garażu pięknie wypolerowanego Nortona tylko po to, by zrobić nim honorową rundkę po mieście, no i oczywiście czasem przeczyścić mu tłumiki w pustej dzielnicy, rozrywając mocno basowym i krwistym rykiem silnika monotonną senność miasta. Dziś miało być podobnie. Rozbudził silnik, pozwalając mu z każdą iskrą wkręcać się na wyższe bardziej drapieżne obroty.
Ubrał się w typowe dla rockersa ciuchy podkreślające angielskie korzenie maszyny i angielskie oktanoglobiny we krwi jeźdźca.
Nawet nie skupiał się na przeżyciach czerpanych z jazdy. Po prostu wczuł się tak bardzo w maszynę, tak bardzo wszedł swoimi atomami ciała w cząsteczki metalu motocykla, że niemalże czuł na skórze opon chropowatą nawierzchnię asfaltu. Snuł się ulicami miasta przystając na światłach, podkręcając z lekka manetką.Szykował się do kolejnej szybkiej zmiany biegów i ostrego startu, gdy tuż obok niego pojawił się bulgoczący czystą esencją wyścigów Vincent HRD. Dosiadający go motocyklista, w epokowym już dzisiaj kasku orzeszku, stylowych goglach, wykonanych z najlepszej skóry, oprawionych w mosiężne okucia, lekkim ruchem dłoni wkręcił silnik na wyższe obroty sugerując krótką rundkę przygody.
Uśmiechnął się pod wąsem, poprawił rękawice naciągając je wyżej na czarną, niezwykle elegancką motocyklową kurtkę i rzucił krótkie:
- Pod pub Motopuls?
Komuś, kto dosiada starego Nortona, maszyny mającej we krwi adrenalinę szybkości i ryzyka, nie trzeba dwa razy zadawać tego pytania. Wymowne skinienie głowy na znak akceptacji. W końcu w jego krwi płynie nie mniej adrenaliny.
Podkręcił manetką kilka razy, wzywając do ostrego galopu wszystkie stalowe konie dotychczas ospale poruszające się po wnętrznościach metalowego serca Anglika. Obaj przywarli do swych maszyn, nerwowo spoglądając w sygnalizator świateł. Nerwowo zaciskając dłoń na manetce, nie mniej nerwowo trzymając stopę nad dźwignią zmiany biegów... Czerwone... Czerwone... Serca tłuką pompując adrenalinę... Czerwone Czerwone... Tłoki tłuką pompując benzynę... Czerwone... Pomarańczowe... Błyskawiczna reakcja oka. Szybkie wbicie biegów, krótki zdecydowany ruch stopy, ruch dłoni wykonany w mgnieniu oka, zielone... Poszli... Motocykle błyskawicznie się rozpędzały, rycząc przy tym każdym dostępnym w tłumikach decybelem. Vincent z każdym kolejnym metrem zaczynał uciekać Nortonowi. Kierowcy skupieni, wpatrzeni w drogę, w mijające ich auta, wykrzesywali z motocykli każdy dostępny kilowat energii mogącej przełożyć się na prędkość. Sprzęgło, bieg, sprzęgło, bieg. Manetka cały czas odkręcona na maksa. Idą pełnym pędem. Stare maszyny, mimo iż nie tak nabzdyczone mocą jak najnowsze, błyszczące demonicznymi barwami i kształtami ścigacze, pod względem wyścigowych przeżyć nie były od nich gorsze. W pędzie szybkości otaczające ich kamienice, latarnie, przechodnie zdawali się być tylko różnokolorowymi rozmazanymi kształtami. Norton odrobił stratę na końcu Lwowskiej. Dohamowanie maszyn tuż przed lewoskrętnym łukiem. Obaj zrobili to w tym samym momencie. Równocześnie trącili końcem palców stopy dźwignię biegów, redukując o dwa w dół. Ułamek sekundy, rozrywany dźwiękiem przerzucanych biegów, skrzypiących klamek sprzęgła, lekkim tarciem linek o pancerze, rykiem silników pracujących w obrotach, do których zostały stworzone. Ułamek sekundy rozrywany koncentracją dwóch jeźdźców, ich adrenaliną, cierpkimi dreszczami przechodzącymi po plecach... Mknęli w lusterkach mijających ich pojazdów. Szli równo... Obaj nie zluzowywali uścisku dłoni na manetkach, choć wiedzieli, że nie doda im prędkości. Obaj zaciskali zęby czując ich trzeszczenie... Lawirowali pomiędzy samochodami na dwóch pasach wylotówki. Slalom w blasku świateł latarni, wśród dźwięku klaksonów aut, wcale ich nie paraliżował a dodawał im skrzydeł i odwagi. Motocykle również zdawały się pozytywnie reagować na agresywne bodźce otoczenia, jeszcze jadowiciej atakując nawierzchnie przed nimi. Z sykiem opon sunęły w piorunującym tempie, w każdej chwili gotowe zadać rywalowi bolesny cios wyprzedzenia. Znali te trasę. W końcu to ich miasto. Ich betonowe getto, w którym się wychowali i którego zakręty i proste przeszlifowali nie jednym motocyklem. Szybko minęli centrum handlowe, jeszcze szybciej przeskoczyli obok fabryki mebli. Zielona fala świateł im sprzyjała. Do pubu jeszcze cztery kilometry... Trzeba tylko wykręcić na zjeździe w Kościuszki, później wbić się całym pędem na rondo, okrążyć je, zjeżdżając na Krakowskie Przedmieście, utrzymać motocykl na brukowanej nawierzchni, minąć pętlę autobusową, wyhamować przed krzyżówką, trafić w zieloną strzałkę albo ryzykować wyskakując na czerwonym. Przycisnąć na maksa na Marszałkowskiej, żeby na jej końcu pięknym szerokim łukiem wpaść na plac wolności, parkując tuż pod Motopulsem. Analizowali trasę, każdy zakręt, każde dohamowanie, redukcję, dużo wcześniej planując manewry. Vincent wysunął się na prowadzenie przez niepewne wyprzedzanie kierowcy Nortona, który zawahał się, czy zmieści się między ciężarówką a terenówką. Ułamki sekund czekania i zastanowienia wystarczyły, by Vincent wskoczył w niepewną szczelinę między autami i przebił się na prowadzenie. Norton ciągnął za nim pełnią mocy, co i tak nie pozwalało mu urwać ani jednego metra z 200, które ich dzieliły... Zjazdówka, lekkie dohamowanie przez łukiem zjazdowym, motocykle położone na kolano, wypadając na przeciwległy pas, wjechały na ulicę Kościuszki. Wyprostowali się w siodłach odkręcając manetki. Dwa oświetlone latarniami wyjące punkciki, mknęły przez centrum miasta, ocierając się niemal o siebie, czasem na centymetry mijając się z innymi pojazdami. Odległość od ronda była coraz mniejsza. Przewaga Vincenta nad Nortonem nie malała. Lewy pas, wślizgnęli się między osobówki, nieznacznie zwalniając. Tuż przed wysepkami rond zaczęli hamować. Redukcja na dwa... Smród rozgrzanych okładzin hamulcowych rozpłynął się w palecie zapachów miasta. Szybki ruch oka na lewo, pusto. Manetka, kolanko, ostrożnie, by się nie wyłożyć. Teraz może mi się udać... Myśl równie szybka jak jego Norton przemknęła przez głowę jeźdźca. Zauważył, że kierowca Vincenta nie wie o pofalowanym asfalcie tuż przy drugim zjeździe. Tylne kolo Vincenta oślizgnęło się na fali smolnej nawierzchni. Odjęcie gazu, hamowanie tyłem. Kilka ruchów kontrujących, podparcie nogą. Udało mu się opanować HRD-ka, ale cała przewaga nad Nortonem stracona. Srebrna maszyna, pochylona w prawo już zjeżdżała z ronda, radując się z udanego manewru ostrym krzykiem tłumików. Jakieś 100 metrów, przewagi.. Brukowa nawierzchnia nie była tym, czego pragnie kierowca wyścigowy. Żaden z nich nie zamierzał odpuścić i poddać się bez walki do ostatniego basowego szarpnięcia spalin z tłumików. Bruk, terkocząc pod kołami, kurczył się o kolejne metry. Pętla tuż tuż.
...
Silniki ryczą... Świat mknie wokół nich w niewiarygodnym tempie. Bystre oko w ostatniej chwili dostrzega wyjeżdżający z pętli przegubowy autobus... Hamuj!!! Zęby zatrzeszczały pękającym szkliwem.. Hamulce rozgrzane na maxa, niezbyt wydajne jak na zaistniałą sytuację, wyhamowują motocykl... Na prawo...
....
Norton niemalże sunie bokiem krzesząc iskry przycieranym podnóżkiem... Metry... Klika metrów... Vincent hamuje nie lepiej... Jego kierowca za późno zauważa czyhające niebezpieczeństwo. Dźwignie hamulców trzeszczą od nacisku. Jest za późno na rozpaczliwy akt położenia motocykla bokiem. Brunatny HRD wbija się w bok autobusu. Nie ma huku... Nie ma trzasku metalu. Nie ma nic. Motocykl jakby rozpłynął się w czerwonej wyreklamowanej toni boku Ikarusa. Niemożliwe.. Norton zatrzymany kosztem krwawych iskier dartych blach szybko staje na dwóch kołach, poderwany z ulicy przez jego właściciela. W takich sytuacjach silnik nigdy nie gaśnie... Co to było? Przecież powinien się rozbić... Cała na Motopuls... W oddali jakby widział migający, słabnący na horyzoncie miasta punkcik, rozdzierający swym rykiem rzeczywistość tego niedzielnego wieczoru. Wyścig i tak już przegrany. Zluzował uścisk na kierownicy, ale nie zluzował obrotów silnika. Stanął na światłach i spokojnie poczekał na zielone. Nawet ostry wyścigowy łuk na Marszałkowskiej go już nie cieszył. Nie potrafił zrozumieć tego, co się stało. W kilka chwil był na Placu Wolności. Oczyma już szukał między stojącymi motocyklami czarnego Vincenta. Nie znalazł go. Zaparkował Nortona, lekko prychającego po morderczym wyścigu. Okiem szybko ocenił straty. Wpadł do pubu, cały roztrzęsiony i pobladły. Wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę... Gęsty papierosowy dym mało go nie udusił... Na jednym oddechu wyrzucił z siebie krótkie:
- Był tu?
- Kto?
- Gość na czarnym Vincencie? Klasyczna skóra... Gogle...
Oczy motocyklistów zgromadzonych w barze wędrowały od Barmana do jeźdźca. Od jeźdźca do Barmana, który pobladł w jednej sekundzie. Jego wzrok powędrował na mały ołtarzyk Szybkiego. Jeździec rzucił wzrokiem na ołtarzyk.
- To On...
Jego wzrok spotkał się ze wzrokiem Barmana i wszystkich zgromadzonych. Kieliszek koniaku stojący przy zdjęciu Szybkiego, spadł z półeczki i z hukiem rozbił się o posadzkę. Wszyscy zamarli...
Pomiędzy odłamkami szkła nie było ani jednej kropli szlachetnego trunku...

Chustka

Stała wtedy na tym stopniu co teraz i spoglądała na gasnące w oddali zakrętu drobne czerwone światełko.
Może spojrzał w lusterko szukając w nim jej odbicia, może uronił cichą łzę rozmazana pędem powietrza?
I już nie wrócił, nie wrócił do niej i dla niej...
Mocniejszy powiew wiatru mało nie wyrwał jej z dłoni tak nasiąkniętej nim i jej łzami chusty. Otuliła się szczelniej swetrem, wtuliła nos w chustę chcąc wyłapać ostatnie mikrocząsteczki jego zapachu w swoje receptory węchu, by znów poczuć się kochaną i ubóstwianą. Weszła do korytarza. Spojrzała na drzwi prowadzące do piwniczki.
Kiedyś poprosił ją, żeby przetrzymała mu w niej jego pierwszy motorower, pamiątkę z dzieciństwa. Od kiedy go nie ma, bała się zejść do piwniczki, otworzyć drzwi warsztaciku, który stworzył w jeden wieczór i w którym czasem przesiadywał, gdy ona zajęta była swoimi babskimi zajęciami, koleżankami i które to chwile on w tym małym sanktuarium poświęcał na regeneracje sił.  Pamięta jak często przesiadywał tam rzeźbiąc w lipowych klockach święte postaci. Jak delikatnie przesuwał dłutem po kawałku szarego drzewa gładząc jego strukturę i kształtując je tak jak sam chciał. Cierpliwie i z wyczuciem, bez pośpiechu wydobywał z drewna piękno. Teraz czuła jak będąc przy nim te piękno wydobywał i z niej, szepcząc do ucha słowa które nie były zwykłymi komplementami, które wypowiedziane z jego ust miały moc poematów opiewających jej anielskość.
Podziwiała prace jego rąk.
Te mechaniczne i te plastyczne dzieła, które tworzył. Spoglądała na drzwi i zastygła odurzona wspomnieniami.
Bała się je otworzyć, bo gdzieś w głębi serca wierzyła, że on tam siedzi i na nią czeka, bała się bolesnej rozprawy z utraconą nadzieją. Wiedziała, że to tylko jej wyobrażenie, bo przecież go nie ma i nie może tam być.
Ale głupie, płonne strzępy nadziei blokowały jej wolę.
Stała przed drzwiami i z zawieszoną nad klamką ręką nie była w stanie jej nacisnąć.
Drżała niepokojem i nadzieją...
Bała się łez które zalałyby jej policzki powodzią słonej miłości, którą utraciła.
Czuła jak serce wibruje jej w klatce piersiowej.
Zamknęła oczy i przypomniała sobie jak kiedyś pomagał jej przezwyciężyć strach przed wodą, jak powoli i z cierpliwością uczył ją oswoić się ze strachem. 
Wtedy mówił, że odważny jest ten kto trzyma swój strach w sobie i potrafi go okiełznać tak by inni nie zauważyli, że się boi i drży, że odważny jest ten kto staje przed widmami strachu i potrafi spojrzeć im w oczy. Wtedy jest zwycięzcą...
Klamka zaskrzypiała naciąganą sprężyną i powoli wysunęła z otworu w futrynie skobel zamka. Włączyła światło i spoglądała na dziwny skuteropodobny motorek stojący w centrum niewielkiego pomieszczenia. Dookoła leżały klucze, które on zostawił w tych miejscach przed tym jak się rozstali.
Jak misternie utkana pajęczyna, nić jej nadziei, że on tu jest, zerwała się przez ciężki napór delikatnego powiewu rzeczywistości.
Łzy powoli pokonywały wały przeciwpowodziowe jej powiek, cienką strużką sunąc się między rzęsami, lekko piekąc skórę policzków swoją goryczą.
Tak chciała by on je otarł, by nie były tak bolesne. Żeby stanął w tych drzwiach mówiąc, że już jest, że wszystko będzie dobrze..
Ale go nie ma...
Usiadła na stołku stojącym tuż przy stole. On też tu tak siadał, czasem przychodziła tu przynosząc mu ciepłą herbatę, brał ją na kolano i całował w ucho skubiąc je lekko ustami.
On mnie kochał...
Tak bardzo...
Nie zatrzymałam z własnej pewności i dumy...
Tak niewiele powinnam wtedy zrobić, by nadal tu był...
Spoglądała na stojącego Simsona Schwalbe i wspominała ciepło jego ramion...
Był tu zanim mu to powiedziałam, zanim rozpętałam chaos, który tak wiele nas kosztował.
Siedział tu i o czymś myślał...
W ciszy...
Wsparła głowę na stole wyrzucając z siebie potoki łez....
Nigdy tak nie cierpiała...
Przez zapuchnięte od łez oczy zauważyła małe misternie rzeźbione pudełeczko, rzeźbione jego ręką, dopracowane w każdym szczególe.
Teraz pamięta, że odłożył je tu zanim poprosiła go o rozmowę. Uśmiechnął się i chciał ją wziąć na kolana ale odmówiła.
Wzięła pudełeczko w ręce. 
Uchyliła mosiężne zamkniecie, spojrzała do wnętrza gdzie, na alcantrowym obiciu leżał kawałek papieru przełożony przez okrąg złotego pierścionka.
Zabrakło jej odwagi wysunąć kawałek pergaminu, odwinąć go i przeczytać jego niewypowiedziane słowa.
Zabrakło jej sił na rozpacz i łzy...
Wiedziała, o czym myślał...
Czego pragnął...
Wyszła przed dom i znów obłąkańczo spoglądała we wstążkę drogi i coraz bardziej zacieniony zakręt. Gładziła palcami relikwie jego chusty, która nie przestawała pachnieć wspomnieniem i bólem sumienia.
Wszechogarniająca cisza tuliła ją zobojętniającą bezradnością.
Szumiący wiatr nie buczał kanonadą wyrzucanych spalin z tłumika...
Jego już nie było...

Podróżnik

Wedle mapy camping powinien być za kilka km.
Atrament nocy spowijał leśny krajobraz, blady księżyc od niechcenia wznosił się ponad czubkami sosen i jak morska latarnia wskazywał podróżnikom bezpieczna przystań.
700 km podróży dawało mu się we znaki, czul ból nadgarstków i okropne mrowienie w barkach.
Szara nic asfaltu wydawała mu się monotonna i senna.
Starał się utrzymać pełnię koncentracji, ale co jakiś czas zdarzało mu się na kilka sekund zamknąć oczy...
Gdzie ten camping?..
Powinien już być...
Minął tory kolejowe, kilkaset metrów dalej zobaczył upragniony znak..
Delikatnie wyhamował Brevę, zrzucił na luz resztkami sił szukając zjazdu.
Co jest?
Nad wjazdem na camping widniał ogromny oświetlony halogenem baner Witajcie na zlocie Harley Davidson, ozdobiony jakimś narcystycznym mottem.
Wiedział, co to znaczy..
Musze spróbować, chwila drzemki na kierownica może mnie zbyt wiele kosztować..
Podjechał pod bramę wjazdowa...
Jednym ruchem palca wskazującego uchylił szybkę.
Do motocykla podszedł grubawy gość w błyszczącej od blach skórze..
- kolego to zlot zamknięty parking tylko dla maszyn harley davidson.
Gburowaty ton tego zdania wyjaśniał wszystko.
- kawałek ziemi pod namiot gdzieś na uboczu się nie znajdzie?
- powiedziałem to zamknięta impreza dla prawdziwych motocyklistów
Obrócił się okazale prezentując wyhaftowane na plecach logo HD...
Nie warto dyskutować..
Odjechał kawałek droga, po czym skręcił w polny zjazd.
Zgasił silnik.
Niech włoska v-ka lekko ostygnie.
W świetle przedniego światła próbował odnaleźć kolejny camping na mapie.
100 km..
Nie dam rady.
Co tu robić?
Podniósł się..
Spojrzał w hebanowe niebo.
Niech księżyc coś mi wskaże...
Bezchmurne niebo oprawione w komplet gwiazd, delikatny szum wiatru i traw, akompaniament polnych świerszczy jak narkotyk obezwładniał kończyny.
Nie dam rady jechać..
Rozejrzał się wokoło...
Na wzgórzu dostrzegł małe żarzące się światło jakby z ogniska.
Ktoś tam jest...
Włoszka sapnęła kompletem koni mechanicznych...
Na polanie w świetle ogniska pasł się Triumph Boneville.
Odziany w czarna skore jeździec na patyku smażył kawałek kiełbasy.
Chciał coś powiedzieć.
Motocyklista ruchem reki zaprosił go do siebie.
Rozbił namiot, wyciągnął butelkę wina otrzymanego gdzieś od miłych ludzi.
Usiadł na kamieniu.
Poczęstował nieznajomego trunkiem.
-dziękuję za miejscówkę na nocleg
- nie dziękuj, zapewne chciałeś przenocować na campingu?
Mężczyzna uśmiechnął się a mocniejszy płomień oświetlił jego twarz.
Miał koło 50, siwa broda i zmęczony życiem wyraz twarzy dodawał mu powagi, ale i jakiejś nuty smutku.
Pociągnął łyk wina.
- tak chciałem, ale maja zlot HD
- heh harleye... Koczuje tu prawie tydzień a oni już trzeci dzień tam balują....
Westchnął...
- Harley to nie motocykl, to szarlatan, który omami cię swoimi chromami i cala ta kiczowata otoczka legendy, da niby przyjaciół, poczucie jakiejś wyjątkowości, wyższości a tak naprawdę nie da ci nic a nawet...
Zamilkł
Wbił wzrok w ognisko, końcem patyka upychając zwęglone drzewo bliżej ognia
Nie wiedział, co zrobić...
Podał siwobrodemu butelkę...
Długowieczna chwila ciszy konsternacji.
Świerszcze cykały
W krzakach szeleścił jeż
po chwili zapytał:
-a nawet?
- nieważne..Widzę po motocyklu ze jesteś w trasie wracasz do domu czy dopiero podbijasz szlak?
- jadę na wschód, na granice z Ukraina podbijać stepy, a Pan już do domu?
- ciągle do domu..... Do domu...
Na jego twarzy zarysował się dziwny grymas tęsknoty i bólu
Mróz nostalgii przeszył powietrze
- wiesz młody kładźmy się spać, a jutro zapraszam cię na śniadanie do niezłej knajpy 30 km stad...
- Knajpy, hmm przynajmniej kiedyś tam była knajpa...
- dziękuję skorzystam, ale ja stawiam, do jutra
Pohukiwanie sowy i cykanie świerszczy po wielu godzinach basowego dudnienia silnika motocykla było jak symfonia najczystszych dźwięków, tak harmonijna ze pozwalała człowiekowi uciec z tego świata w świat snu i marzeń
Rześka noc...
Błękitne niebo...
Natura...
Stalowe maszyny...
Człowiek...
Piękno stworzone boskimi i ludzkimi rękoma...

Rankiem szybko spakowali maszyny i ruszyli na śniadanie.

Włoszka w towarzystwie angielskiego gentlemana strącała rosę z asfaltu, rozrywała cisze roztoczańskiego krajobrazu płosząc dzika zwierzynę, ciekawą poznania tej nietypowej pary.
Rankiem miasteczka są wymarłe.
Spokojne.
Błogie.
Ale nie to.
Tutaj spokój mieszkańców burzył bulgot amerykańskich v-ek.
To nigdy nie wróży przyjemności.
Obaj o tym wiedzieli.
Obaj czuli te pychę i próżność.
Weszli do karczmy.
Tamci już tam byli.
Ich próżne ego rozlewało się jak szambo po całej knajpie psując atmosferę.
Młoda śliczna dziewczyna przyjęła od nich zamówienie.
Mimo ze dzieliło ich 30 lat obaj zawiesili na niej wzrok.
Była niebywale piękna.
Miała coś z cygańskiej urody.
Coś subtelnego, coś jak muśniecie płatkiem róży...
Coś tylko zarysowanego...
Coś intrygującego..
A jej oczy...
Jej oczy miały odcień czystego nieba,
Były duże, bezdennie głębokie...
Kruche..
W połączeniu z czernią jej włosów czyniły z niej muzę, młodą Afrodytę, którą jednym spojrzeniem mogłaby mieć wszystko.
Uśmiechnęła się i podała na początek kawę.
Zdążyli wziąć po łyku zanim grupa hogowców zburzyła ich spokój..
Czarnowłosa niewinność podeszła pod harleyowca chcąc wziąć zamówienie..
-ale ładna jesteś, chcesz to cię przewiozę moim motocyklem, hehehhe
Stado pajaców w kowbojskich kapeluszach zaryczało basowym śmiechem.
Jego ręka z impetem uderzyła o jej pośladek...
Obaj podnieśli wzrok i z uczuciem gotujących się nerwów wbili go w ubranego w lśniąca nową skórę i pakiet firmowych dodatków prostaka..
Odstawili filiżanki..
Oczy dziewczyny zaszły niewyobrażalną fala łez.
Mógłby przysiąc że w tych oczach każda kropla była falą powodzi zwiastującą kolejne uderzenie żywiołu...
Żywiołu tak pięknego i tak potężnego
Żywiołu który uderzył niespodziewanie....
Z całym impetem trzasnęła go w twarz...
Złapał ja za nadgarstek,
Czuli jej ból...
Czuli jak zacisnęła zęby...
Ich zgrzyt...
Obaj poderwali się w ułamek sekundy...
Szarpnęła się...
Wyrwała...
Upadla na posadzkę...
Stał nad nią coś wykrzykując..
Nie zauważył jak jego siwobrody kompan doskoczył do harleyowca i trzasnął go w twarz strącając kowbojski kapelusz.
Stali nad nim obaj.
- Co ty kurwa robisz, co? Wiesz, kim ja jestem, jestem prokuratorem, zobaczysz jak cię dziadu urządzę... wielki mi motocyklista na japońskim szmelcu... Zobaczysz nie wiesz, kim zadzierasz... Zaraz ci pokażemy...
Koledzy harleyowcy dziwnie się rozpierzchli, tylko dwóch stanęło za swoim kompanem
Patrzyli się na siebie..
Mierzyli wzrokiem...
Oczy brodatego jeźdźca zapłonęły niebieskim ogniem.
Parzyły...
Roztapiały coś w duszy...
Dopiero teraz zobaczył jak jasne były..
Jak jasne i jak przykre?
Jak wiele bólu w nich było...
- a wiesz, kim ja jestem? Nikim, a wiesz, dlaczego? Dlatego ze kiedyś byłem taki jak ty. Miałem harleya i myślałem że świat jest mój, że parę gówno wartych naszywek uprawnia mnie do wszystkiego. Że jestem prawdziwym motocyklista, że wśród ludzi budzę zachwyt, jakieś zainteresowanie, że jestem jak półbóg z metką harley davidson. Myślałem że mam przyjaciół, prestiż ze zdobyłem wszystko. Imprezy, łatwe kobiety, pieniądze nie dały mi szczęścia. Nie zdobyłem nic a wszystko straciłem. Straciłem przyjaciół, straciłem pasję, straciłem rodzinę, ukochaną żonę, dla której nie miałem czasu, bo był klub i zloty, moją wspaniałą córkę, z która za chwile spotkania dziś oddałbym wszystko co mam, straciłem cały świat, straciłem człowieczeństwo. Straciłem to przez kupę marnego żelastwa ociekającą kiczem, która jak padlina przyciąga robactwo i muchy. Straciłem całe życie, nie mam dokąd iść, nie mam niczego. 17 Lat podróżowałem po Europie imając się różnych zajęć by zrozumieć jak głupi byłem, by zrozumieć, co naprawdę kochałem i za co zapłaciłem skarbem miłości. By zrozumieć jak ten widlasty szatan zniszczył moje życie. Jestem nikim, nikim pozostanę, straciłem wszystko więc niczego mi nie odbierzesz, ale jej szacunek się należy... Ona nie jest przedmiotem...
- Ona...

Spojrzał raz jeszcze na śliczną dziewczynę.

Lazur jej oczu przebijał się przez opadające na czoło czarne włosy...

Lazur jego oczu uderzał spod siwych brwi..


Wtedy zrozumiałem...

wtorek, 28 października 2014

Rockers

Szesnastowieczne mury potęgowały siłę każdego uderzenia podeszwy jego butów o stare kafelki korytarza. Każdy krok rozpościerał się tęgim basowym pomrukiem wzmacniając poczucie samotności gnieżdżącej się w jego sercu. Czarno biała szachownica terakoty tak wiele mu przypominała, kiedyś była mu tak bliska a dziś nie znaczy już nic, dzisiaj jest tylko brudnym od parafiny świec i ludzkich butów kawałkiem ceramiki.


Wszedł do kościoła i wbił wzrok w rażący złoceniami ołtarz. Zawsze robił na nim to samo wrażenie. Oglądał go nie raz, ale za każdym razem czuł swoją małość wobec wielkości Boga i nieprzewidywalności jego wyroków. Tutaj czuł że jest zwykłym człowiekiem, który nie jest w stanie odmienić swego losu.

Zawsze wierzył, zawsze starał się w wierze odnaleźć ukojenie i spokój, ale dziś chyba nie potrafił.
Spoglądał na biblijne sceny oprawione w złote ramy i zawsze zastanawiał się co maja oznaczać, co maja mu przekazać, czego nauczyć. Nie wiedział...
Ukląkł, przeżegnał się, a srebrny krzyżyk różańca zabrzęczał o dębową ławkę… Przesuwał palce po drewnianych paciorkach, a z każdym koralikiem narastał w nim ból i poczucie winy...
Pamiętał to jak wczoraj..
Dzień był słoneczny, typowy lipcowy rześki poranek z upalnym popołudniem. Bezchmurne niebo nie zapowiadało niczego nadzwyczajnego. Czasem pojawiła się na nim markotna smuga formującej się chmury. Smużka delikatna i zwiewna. Miało być pięknie, szczęśliwie...
Czarna yamaha stylizowana na cafe racera ozdobiona wizerunkiem powiewającej szachownicy i niebieski fazerek stały pośród wysokiej trawy, okurzone od przejazdu polną ścieżką. Powietrze lekko falowało nad ich rozgrzanymi zbiornikami.
Upragniony urlop...
Leżeli na brzegu rzeki otoczeni trawa, pylącą z cała obfitością, jej suchy od słońca zapach był tym, o czym tak bardzo marzyli po całych miesiącach smolistego zaczadzonego miejskiego życia.
Tylko oni, lekko szumiące wodne rośliny, cykające świerszcze i czasem odzywająca się żaba. Akompaniament natury pozwalał im skupić się tylko na sobie.



Przesunął palec na kolejny koralik... Czerwieniejące naczynka gałki ocznej zaczynały piec. Czuł wzbierające w nim uczucia i łzy. Ostatkiem sil wstrzymywał ich fale. Skupił mocniej myśli na modlitwie. Gorliwiej zacisnął dłoń na różańcu. Jednak myślami nadal uciekał do tamtego lipcowego wieczoru...
Pamięta...
Pamiętał jak na jej dłoni wylądował chrabąszcz delikatnie skubiąc jej aksamitna skórę swoimi małymi odnóżami. Jak powoli składał pod chitynowym pancerzem skrzydła jak czułkami badał jej słodycz. A ona uśmiechając się uniosła dłoń na wysokość słońca, leżąc wpatrywała się na tętniące żarem ogniste oko i oświetlonego jej blaskiem chrabąszcza.
Uśmiechała się..
Jej jasne włosy błyszczały raz czystym zlotem innym razem mieniły się odcieniem srebra i miedzi. Wpatrywał się w nią i chłonął te chwile zapisując w sercu każdy jej gest, słowo, każde mrugniecie oka każde mgnienie fali jej włosów szumiących wraz z trawa...
Pamiętał...
Zapach kadzidła dobiegł do jego nozdrzy... Chłód kościelnych murów wzmógł napływ uczuć...
Chłód...
Ten chłód wody... Skoki z powalonego pnia wprost w zimna rzekę. Cierpkie uderzenie skóry o tafle wody... Świeżość... Jej śmiech...
Pamięta..
Pamięta zachodzące słońce, ostatnie wtulenie w siebie i pocałunek. Czar chwili... Potem spakowali motocykle, odpalili silniki i na chwile podnieśli szybki kasków by spojrzeć na siebie.. Jakby coś im mówiło...
Pamiętał jej wzrok.. Jasnoniebieska ciepłą barwę oka...
Jechali spokojnie nie śpiesząc się do motelu. Podziwiali leśny krajobraz, chwytali płucami każdą odrobinę świeżego powietrza. Natleniali umysły przed powrotem do codzienności.
Widział ja w lusterku.
Odkręcił trochę mocniej, zachęcając i ją do skorzystania ze świeżej nitki asfaltu, która aż się prosiła o pokonanie zakrętów w ostrym przechyle... Odpowiedziała na wyzwanie poganiając mechaniczne koniki Fazera szlifując ranty opon. Kilka razy złożyli motocykle czyniąc to niemal w tym samym momencie. Szybki prawy, potem prosta i kolejny prawy, a dalej...
Pamięta...
Dalej była prosta z lekkimi łukami...
Ta prosta...
Dał się wciągnąć w jej gierkę...
Korzystali z pustych pasów wyprzedzając się nawzajem, kręcąc miedzy sobą... Może gdyby nie pozwolił się jej wyprzedzić, może gdyby nie odpowiedział na zaczepkę...
Może...
Nawet nie wiedzieli skąd wzięła się ta osobówka wyskakująca z polnej drogi wprost na ich pas... Naprawdę nie wiedział... Gwałtownie nacisnął na dźwignię hamulca i klamkę... Tarcze yamachy stanęły w mgnieniu oka, pozostawiając na asfalcie pojedyncza kreskę i smród topionej gumy... Cafe racer w chmurze dymu stal i dygotał wolnymi obrotami przerażony tragizmem chwili...
Widział to...
Widział jak zaczęła hamować i uciekać na przeciwny pas... Nie udało się jej....Coś poszło nie tak... Motocykl trzasnął z impetem w drzwi auta, po czym przeleciał nad nim odbijając się od dachu... Leciała przed motocyklem...
Nie mógł patrzeć..
Bał się..
Wiedział...
Fazer dogorywał w rowie wypluwając z siebie wszystkie płyny i obłok pary. Swąd gumy... Kręcące się tylne koło z rozdartą oponą... Potrzaskane szkło lusterek na asfalcie.. Nie było kałuży krwi.. Nie było drastycznych scen... Po prostu leżała bokiem na asfalcie cała bezwładna... Obrócił ja i spojrzał ostatni raz w jej oczy... Zawsze radosne, cieple, pełne życia teraz stawały się coraz bardziej mętne.. Coraz bardziej szare.. Lodowate. Tępe... Martwe...
Nie było deszczu, który mógłby płakać razem z nim i zmywać z niego cały ból. Słońce bezradnie patrzyło na to jak umierała mu na rekach...
Krople łez spływały mu po policzkach, ocierały się o kąciki nozdrzy i rzeźbiły się słonym smakiem na ustach. Spadały na dębowy pulpit, płynęły po koralikach różańca, ociekały po srebrnym krzyżyku.
Pamięta swój krzyk...
Przeraźliwy krzyk...
Czuł jak cienka strużka wypływa z niej życie i wiedział ze nie może jej pomoc... Mógł tylko krzyczeć i pytać, dlaczego... Dlaczego?
Zapłakał mocniej...
Zakrztusił się bolesnymi wspomnieniami...
Wył z tęsknoty...
Wiedział ze nic nie oczyści jego sumienia i duszy...
Płakał... A odgłos jego cierpienia rozdzierał kościelną mroczna cisze, szarpał spokój miejsca... Poczuł delikatność kobiecej dłoni na swoim ramieniu...
-proszę księdza czy coś się księdzu stało?
Podniósł wzrok z głupią nadzieja...

Dobra łaciata

- A miało być bezchmurnie i słonecznie, jak ja nie znoszę tych wróżbitów w prognozie pogody, zawsze człowieka podkuszą w najmniej odpowiednim momencie- bąknął sfrustrowany Rumcajs. Miało być pięknie a w połowie trasy złapała ich burza. Awiak i jawa mokły pod przystankiem PKS - u wiejącego klimatem poprzedniej epoki. Krople deszczu, sformowane w strużki spływały po owiewce Jawy tworząc pod motocyklem całkiem pokaźną kałużę. Wiatr, co raz mocniej uderzał w pobliskie drzewa kołysząc gwałtownie ich koronami.

- Nie denerwuj Się Rumcajs, przestanie to pojedziemy dalej.
Szary przysiadłszy na ławeczce zdążył Sie już przez telefon wyspowiadać swojej kobiecie z całego wyjazdu. Schował komórkę w wewnętrzną kieszeń skórzanej kurtki, wyciągnął paczkę fajek, zapalniczkę. Grawerowane Zippo po pierwszym czerchnięciu zajarzyło się ogniem, płuca Szarego wciągnęły porcje duszących substancji smolistych i jakieś pozostałości tytoniu.
-Szary, podobno rzuciłeś palenie?
- Rzucę po tym fajku, ten był ostatni w paczce...Ty, słyszysz to, co ja??? Czy mi się zdaje czy to dźwięk dwusuwu??
- Nie, niemożliwe, ale czekaj, faktycznie coś jakby....
Z pobliskiego zakrętu wyłoniło się małe żółtawe światełko i drażniący ucho dźwięk.
....Bzyymdymdzymmbyzmmmmmmmm.....
Tuz przed nimi przemknęła MZ ES 2 w kolorze kości słoniowej. Dosiadający ją motocyklista gestem lewej ręki pozdrowił siedzącego na ławce przystanku Szarego i opartego o ścianę Rumcajsa
- Ty szary czy to nie przypadkiem Świeżak pojechał?
- No, tak jakby
Po chwili zawrócona mzetka zaparkowała tuz obok ich maszyn.
-Witam panów
-Świeżak ty chyba niczego się nie boisz, takie oberwanie chmury a ty jeździsz.
Szary podał rękę świeżemu
- Rumcajs jak byś przeszedł taki chrzest bojowy jak młody tez byś się niczego nie bał
- Hohoho, wielkie rzeczy- Świeżego zmieszała ta uwaga
- Szary pamiętasz tę akcję???
- pamiętam, pamiętam chyba wszyscy pamiętamy, co Świeży?


                                                              ***


 - Dobra jeszcze tylko naciągnę łańcuch i Świeżak będzie mógł sprawdzić swojego tropika...
Rumcajs z potrzebnym sprzętem przystąpił do motocykla. Lubił grzebanie w motocyklach, w swoich nie miał, co robić, sam czasem wywoływał mała awarie żeby później z ekscytacja i w podskokach lecieć ze skrzyneczka kluczy pogrzebać i pocieszyć się swoja praca. Zawsze trzymał się żelaznej zasady "bardziej spieprzysz niż polepszysz" i niepotrzebnie nie pchał łap we wnętrzności Awo Simsona.
Stad czasem za niewielka oplata przygarniał do opieki cudza maszynę, grzebiąc się w niej z entuzjazmem dziecka taplającego się w błocie. Tak właśnie było z mz es 2 Świeżaka, chłopak wyrwał gdzieś na wsi emze i ktoś musiał to jakoś doprowadzić do stanu używalności. Świeżak jak ksywka wskazuje dopiero wchodził w bajkerski świat, zrobił kwity, palił się do jazdy, ale nigdy nie trzymał klucza do świec w ręku stad na początek postanowił zacząć od klasyków. Siłą rzeczy musiał trafić na Rumcajsa.
- no i sprzęt prawie jak nowy...
- siema Rumcajs, siema Szary... W bramie garażowej pojawił się młody, szczupły chłopak, około 20 lat....
Szary gestem ręki powitał przybysza... Rozsadzony w samochodowym fotelu, palił papierosa głaszcząc leżącego mu na kolanach psa Rumcajsa...
- no Świeżak, emza gotowa... Możesz próbować, jeśli cos trzeba będzie poprawić to najwyżej ustawienia gaźnika
Świeżak po kilkunastu zadymionych i piwnych wieczorach spędzonych przy koledze po fachu, jakim był Rumcajs, rozumiał, o czym się mówiło. Był z siebie dumny, zgłębiał arkana tajemnych nauk mechanizacji i motocyklizmu. Garaż Rumcajsa był dla niego jak świątynią, kopalnia wiedzy i idei. Były chwile, w których panowie robili mu numery, czasem wysyłali go do sklepu z kartka nieistniejących części takich jak zaworek popychacza przepustnicy czy skraplacz oleju, A szary z Rumcajsem mało się nie popłakali ze śmiechu, gdy wracał ze sklepu z poczuciem zbłaźnienia. Mimo wszystko szanował ich i wiedział ze i oni go szanują i właśnie to najbardziej go podbudowywało i uszczęśliwiało. Wiele rzeczy tez go nauczyli, wskazali literaturę, dzięki której już nie był zielony w temacie. Poza tym dostał od Rumcajs stara wytarta ramoneskę, powoli stawał się motocyklista...
-dobra to wezmę i się nią kajtne gdzieś po polach zobaczymy jak to jest...
Nie licząc godzin spędzonych na motocyklu na nauce jazdy to miała być jego dziewicza przejażdżką...
-szary, podniósłbyś się i przejechał z chłopakiem, znasz się na rzeczy w razie, czego pokręcisz obrotami,
-spoko Rumcajsie- szary wstał zdejmując z kolan psiaka, który, głaskany uśpił się nie zwracając uwagi ma brzdęki kluczy.
- pal młody.
Świeżak, z duma i pozornie skrywanym uśmiechem na twarzy podszedł do kickstartera. Zamachnął się kopnął i.... I nic...

Tak podniosła chwila i taka wpadka...

 Aaaa kranik, pompowanie i kop, motocykl ślicznie zagadał po pierwszym kopnięciu. Chwile wedle zaleceń szarego potrzymał ees-ke na wolnych obrotach, później lekko odkręcił. Silnik gładko wchodził na obroty, Szary z Rumcajsem, nie okazywali żadnych emocji, wsłuchiwali się w dźwięk silnika próbując wyłapać wadliwość ustawień.. Tak, Świeżak już słyszał, ze "zapłon młody to najlepiej da się na słuch ustawić, oczywiście ustawienia fabryczne jako start są najlepsze".. Teraz, mógł się o tym, osobiście przekonać...
- wskakujcie i sprawdźcie, powinno być okej, lećcie tam polna droga pod las...
Świeży zajął pozycje za kierownica, już czul się wiatr we włosach... Szary usiadł z tylu, podskakując na siodle...
-aa weźcie kaski nigdy nic nie wiadomo- Rumcajs podał im dwa peerelowskie orzeszki. Założyli. W garażowych ubraniach wyglądali jak typowi wiejscy motocykliści sprzed 30 lat..
Niepewnie nacisnął sprzęgło wbił jedynkę, -uff to ta chwila moja pierwsza jazda na własnym motocyklu..- Delikatnie i ostrożnie operował klamka i gazem. Motocykl spokojnie ruszył, zostawiając za sobą delikatna smużkę niebieskiego dymu. Jechali, kolejne biegi rozbudzały w nim fantazje i wolność... Nie odkręcał za mocno, nie było, po co. Gruntowa droga, w około pola zboża, laki pełne traw i kwiatów. Za nimi kurz, przed nim pierwsza trasa, pamiętny odcinek, który ma być brama do bycia motocyklista. Podwyższone ciśnienie, ucisk w brzuchu, przyspieszony oddech, emocje jazdy targały ciałem Świeżaka. Euforia doznań z każdego metra, który przekłada się na obrót kół i ogniw łańcucha kipiała w nim ryjąc w pamięci niezapomniane wspomnienia.
Szary słuchał silnika, sama jazda nie robiła na nim takiego wrażenia. Jeździł już nie raz, wytłukł się na różnych drogach, różnych motocyklach, jazda weszła mu w krew.


 Silnik chodził wzorowo, no może trzeba by mu lekko podkręcić przepustnice, bo jakby łapał dziurę w obrotach. Nic jak będziemy wracać każę świeżemu odkręcić mocniej.
Popyrkiwanie dwusuwu cieszyło Świeżaka, jeszcze jakiś czas temu nie był w stanie wyjaśnić zasad działania tego silnika teraz już wiedział, że życie jest za krótkie żeby czekać dwa obroty na jedna iskrę. To też nauka Rumcajs&szary company.
 Jest świetnie. Motocykl delikatnie kołysany polnymi nierównościami drogi, wzbijając kłąb kurzu uciekał w wiejski krajobraz, malowany zlotem pól, czerwienią maków, zielenią pobliskiego sosnowego lasu...






...Trwaj chwilo, bo jesteś tak piękna...






Zjechali, na polanę. Zgasił silnik, ręce mu się trzęsły, czul jak zaczyna dopływać do nich krew, arteria żył w rytmie silnika emzy tętniła krwią z dużą domieszka adrenaliny satysfakcji i syntetycznego poziomkowego oleju 2t..- ale uczucie...-
- i jak szary, chyba wszystko Ok?
- tak młody, zapłon jest Oki, gaźnik chyba tez, jak będziemy wracać odkręć mocniej, pogazuj jej trochę, polataj po obrotach będę miał pewność, poza tym dobra maszynek kupiłeś.
Świeżak poczuł się wyróżniony, o Szarym i Rumcajsie różne rzeczy słyszał na mieście, ale nikt nie wspomniał ze to motocykliści, jakich się już nie spotyka, kompani w każdym czasie.
- co, ręce zdrętwiały?
- trochę, dobra szary jedziemy dalej, bo nie ukrywam kreci mnie to coraz bardziej...
Szary tylko się uśmiechnął... Przecież i on kiedyś to przeżywał.
Kopniecie, silnik znów mruczy cos przez tłumik.
Maszyna z jeźdźcami nabierała prędkości, wzbijając obłok pyłu i kurzu. Krajobraz nią na polnej drodze był jak malowany.
Odkręcił przepustnice na 3/4, motocykl rwał ostro, szary skupiony na dźwięku silnika nie słyszał niczego niepokojącego,

Phi coś mi się wydawało z tą dziurą w obrotach

Młody nie zwalniał, porwany szalem oktanów pędził maszynę przed siebie...

...Przed siebie gdzie poboczem szedł dziadek prowadząc z pastwiska czarno białą krowę. Nawet nie wiedzieli, kiedy to się stało.

Usłyszeli tylko długie, muuuuuuuu, po czym obracający się łeb krowy, zawadza jednym rogiem w rant orzeszka Świeżaka, drugi róg trąca motocykl. Świeżak wytracony z siodła odrywa rękę z manetki, nieszczęśliwie końcem palców odkręcając ja do oporu.. Motocykl zbity z drogi wystrzelił kompletem koników mechanicznych w pola wyrzucając na wertepach szarego i świeżego, dając im poczuć skutki jazdy w dżinsach i koszuli...



Dzym, dzym, dzym dzym, dzym, dzym , dzym dzym, dzym, dzym, dzym dzym, dzym dzym dzym...

Silnik chodzi...


Czuje ręce i nogi, kręgosłup tez, nic mi nie wystaje z brzucha wiec żyje...
...
...
...
Żyje
...
...
...
-Panie, kurde szybciej się nie dało??? Pokupią se wariaty scigaczów i jeżdżą szaleńcy, dawcy nerek, samobójcy gdzież tak szybko, krowę mnie prawie zabili jak wam zara przyłożę...

Dziadek nie dawał za wygrana i nakręcał się na coraz ostrzejsze bluzgi..


- Świeżak żyjesz?
-taałłłłłłłaaaa
- to podnoś się bierz tropika i lecimy zanim dziadek przyświeci nas tym kijem, który właśnie szarpie z krzaków..

Zerwali się na nogi, Poderwali mz-tke na koła, szary szybkim ruchem wsadził wyrwane przednie światło na swoje miejsce. Poza światłem i duma ucierpiał też kierunek i lakier na obudowie lampy...
 Kask Świeżaka zdobiło niewielkie wyszczerbienie tuż nad okiem.
Wskoczyli w siodła i szybko ruszyli zostawiając dziadka za sobą w tumanach kurzu i zlepku bluzgów rozganianych leszczynowym kijem.... Krowa, po przebytych testach zderzeniowych zainteresowała się mleczami rosnącymi tuż przy drodze.

 5 gwiazdek w testach EURO NCAP zdobyte.

Ja pierdziu, ja pierdziu...  W jednej chwili Świeżak zapomniał o całej pięknej otoczce towarzyszącej jego pierwszemu rejsowi... Już nie było euforii z pierwszej jazdy. Pękła bańka marzeń duma z bycia motocyklista gdzieś się ulotniła, pojawił się dziwny wstyd. Ułamek sekundy zmienił przejażdżkę z podniecającej chwili uniesienia w przerażający koszmar... W jednej chwili prysły jego wyobrażenia o własnych umiejętnościach, o byciu motocyklista...

Szary czegoś takiego jeszcze nie przeżył…
Widział jak róg krowy trafia w głowę Świeżaka, był pewien ze to wszystko źle się skończy. Dostrzegł jak Świeżak z motocyklem przelatuje przez krzaki dzikiej róży. Czuł jak sam spada z siodła i uderza plecami o ziemie, koziołkuje i ląduje twarzą w chaszczach.
Piękne wejście w motocyklowy świat, chrzest bojowy...
Silnik nadal brzęczał swoje dzym dzym dzym dzym dzym....
....
...
...
-silnik pracuje okej, co nie simek?
Wierny Rumcajsowy kundelek przekręcił głową i zamerdał ogonkiem. Podobno przypominał swego pana, tylko, czym?
 Z daleka dobiegał coraz wyraźniejszy glos tropika Świeżaka, w kilka chwil byli już na podjeździe do garażu Rumcajsa. Zsiedli z maszyny i usiedli przy bramie. Obaj musieli ochłonąć z emocji.
- i jak panowie Ok?
- kurde Świeżak, więcej z tobą nie jeżdżę, nie jeżdżę ja pierdzielę, co to miało być?
- sorki Szary to nie moja wina
- ej, co wyście zrobili z kierunkiem, światłem, co?....
- Rumcajs nie pytaj, po prostu nie pytaj...

                                                                 ***
A deszcz nadal wystukiwał swoja muzykę o zbiorniki motocykli.